A tymczasem w Danii...

To content | To menu | To search

W poszukiwaniu straconej pracy czyli kariera przewodnika miejskiego

W tym rzekomym raju, w którym tymczasowo przebywam większość obcokrajowców prędzej czy później staje przed dużymi problemami w znalezieniu pracy odpowiadającej ich wykształceniu czy doświadczeniom zawodowym. Nie mówię, że pracy nie ma, wręcz przeciwnie, jest od zaraz - ale w branżach takich jak sprzątanie, hotelarstwo (i to raczej na stanowisku pokojówka, a nie recepcjonistka), gastronomia (czyli zmywak), przy taśmie w fabrykach (też nie zawsze) i np. w magazynach czy hurtowniach. Zazwyczaj jest to praca jakiej nie chcą Duńczycy, czyli najniżej płatna, poza normalnymi godzinami, czyli po południu, w nocy i w weekendy oraz ciężka fizycznie. Dobitnie pokazał to swego czasu program telewizyjny, o którym pisałam pt. 'Dzień, w którym zniknęli obcokrajowcy'.

Sposobem może oczywiście być przekwalifikowanie się i obranie nowej ścieżki zawodowej, mam znajomych, którzy uczą się w tzw. SoSu-Skole, która przygotowuje do pracy na stanowiskach np.asystenta w tzw. domach spokojnej starości albo w placówkach społecznych z trudną młodzieżą, czyli nie należy do łatwych i przede wszystkim wymaga dobrej kondycji fizycznej (nie mówiąc już o psychicznej).

Ja niestety jestem leniwa, uważam, że za stara, żeby chodzić znowu do jakiś szkół przez nie wiadomo ile lat, więc uparłam się, żeby znaleźć pracę na polu humanistycznym, czyli po linii wykształcenia. Języka tez się już trochę nauczyłam, więc teoretycznie, wg wszystkich duńskich praw i reguł o integracji powinno mi to pomóc. Jak się okazuje, nie za bardzo.

Mogłabym być nadal nauczycielem języka angielskiego. Ale ponieważ we wszystkich typach szkół oprócz collegu i uniwersytetu wymaga się od nauczyciela nauczania dwóch przedmiotów, to raczej odpada. Czasem jest ogłoszenie na stanowisko lektora języka na uniwersytecie, ale rzadko (pewnie szukają najpierw przez tzw. network), ale nigdy nawet nie dotarłam do poziomu, żeby zaprosili na rozmowę. Szkoły językowe są obsadzone po uszy jeśli chodzi o angielski, zresztą po rozmowie z jedną dyrektorką takiej placówki odniosłam nieodparte wrażenie, że nie ma za grosz zaufania do jakiegoś uniwersytetu w Polsce, gdzie skończyłam anglistykę, a spojrzawszy na wiele lat doświadczenia w nauczaniu skwitowała, że naprawdę imponujące CV i na pewno coś znajdę i życzy mi powodzenia. Jeśli chodzi o nauczanie, to prowadziłam jeden kurs dla pracowników Urzędu Miasta, ale języka polskiego, dwu-tygodniowy w dodatku. Jeśli chodzi zaś o pracę w jakiejkolwiek instytucji edukacyjnej to byłam na pół-rocznym kontrakcie w lokalnym technikum, gdzie byłam mentorem-doradcą dwóch studentek, mającymi problemy z odrabianiem lekcji (!!!) i nawiązywaniem relacji. Po dwóch tygodniach stwierdziłam, że większość tych problemów było na wyrost, ale skoro szkoły mają fundusz na opiekę nad takimi jednostkami, to czemu nie, w oparach nudy dotrwałam do końca.

Inna bardzo ciekawa rzecz tutaj to instytucje, które pomagają w szukaniu pracy, np. Jobcenter. Nawet mam swego doradcę, ale jej pomoc ogranicza się do poinformowania mnie o stronach internetowych z ogłoszeniami o pracę i szkoleniami np. jak napisać CV. W Aarhus swego czasu powstała komórka w Jobcenter dla obcokrajowców z wyższym wykształceniem Job&Integration. Byłam tam, mają nawet bazę instytucji i firm oraz zapotrzebowanie od nich na różne stanowiska, ale nie mogą mi pomóc, bo nie jestem zameldowana w tej gminie (!!!!), tylko w gminie sąsiedniej. Moja gmina zaś nie ma takiej bliźniaczej komórki i moja doradczyni powiedziała, że nie może nic zrobić. Bo oni nie robią nic, co wykraczałoby poza ich obowiązki. A zarabiają dość, żeby nie wykazywać inicjatywy czy kreatywności. Machina biurokracyjna jest tu zaiste świetnie zorganizowana i człowiek naprawdę czasem wali głową w mur.

Jobcenter w mojej gminie swego czasu poinformował mnie, że jak znajdę sobie firmę, która będzie w stanie mnie zatrudnić na trzy miesiące, to gmina będzie płacić przez ten czas moją pensję, diabeł jednak tkwi w szczegółach i strasznie trudno znaleźć firmę, która po tych trzech miesiącach zatrudnia na jakiś kontrakt, choć teoretycznie powinna zatrudnić taką osobę. Bardziej jej się opłaca zmienić nazwę stanowiska i poszukać kogoś innego, kto będzie pracował w firmie przez trzy miesiące, a jego gmina za to płaciła. Z dostępnych ogłoszeń o pracę wynika, że ten proceder kwitnie w najlepsze, bo niektórzy piszą wyraźnie, że zatrudnią tylko kogoś, kto ma prawo do takiej trzy-miesięcznej zapłaty. A takie prawo jest jednorazowe, więc szkoda je marnować na firmę, która ci po tym okresie powie spadaj.


Zatem będąc postawiona w w/w okolicznościach i nie mając noża na gardle (dzięki, Kim), postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i przez sześć miesięcy chodziłam na kurs przewodnika po mieście, konkretnie drugim co do wielkości w Danii, czyli Aarhus. Kurs, częściowo płatny obejmował masę wykładów akademickich na temat historii miasta, wycieczki z przewodnikiem po regionalnych muzeach i atrakcjach oraz studia terenowe w Oslo, Tallinnie i Kopenhadze, gdyż te trzy miejsca są też związane z historią Aarhus. Na koniec był egzamin teoretyczny i praktyczny, który odbył się pod koniec kwietnia i który zdałam nawet:


IMG_4070.jpg


Jak przystało na lokalne zwyczaje, artykuł o nowych przewodnikach miejskich ukazał się nawet w prasie:


artykul gazetowy


Celem stowarzyszenia organizującego kurs było wykształcenie nowych przewodników, mówiących płynnie po angielsku i w innych językach, zatem teraz do swojej oferty mogą dodać hiszpański, portugalski, polski, rosyjski, francuski i niemiecki, przy czym dla nowych przewodników są to języki narodowe, co robi wielką różnicę. I tu docieramy do objawienia, jakiego doznałam na tym kursie, które to dotyczy znajomości języka angielskiego wśród Duńczyków. Pierwsze wrażenie jest imponujące, bo komunikują się po angielsku wszyscy, ale jeśli chodzi o szczegóły, to bywa nieszczególnie.

Kurs miał wykształcić przewodników w języku angielskim, więc wzięłam za pewnik, że będzie po angielsku, tym bardziej, że niektórzy współkursanci duńscy wcale orłami w angielskim się nie okazali. Nic bardziej mylnego. W większości wykłady były prowadzone przez historyków, autorów książek i programów telewizyjnych o mieście, którzy normalnie pracują po duńsku, więc prowadzili je po duńsku. Poza tym gdyby mieli je przeprowadzić po angielsku musieliby mieć podwójnie zapłacone…. Organizatorka kursu próbowała robić część rzeczy po angielsku, ale ma typowo duński zwyczaj dosłownego tłumaczenia z duńskiego wyrazów albo wyrażeń, których nie zna po angielsku, więc czasem naprawdę trzeba było znać duński, żeby ją zrozumieć. Koniec końców, rezultat był taki, że egzamin, który o dziwo był po angielsku, zdały osoby, który są na poziomie średnio-zaawansowanym. Ale mają na licencji napisane, że są przewodnikami po angielsku, więc oprowadzają gości z rejsowych statków (bo głównie dlatego zostaliśmy przewodnikami po angielsku), którzy przypływają z USA, Kanady i Europy Zachodniej mówiąc do nich totalnym miksem i wtrącając duńskie słowa… Tym bardziej jest to żenujące, iż przez cały kurs się nasłuchaliśmy, my obcokrajowcy, że przynajmniej na początku (nie wiem ile lat) nie możemy oprowadzać w języku duńskim, bo słychać nasz akcent i inną melodię i Duńczycy nie są przyzwyczajeni, itepe. Ok, wyobrażam sobie, że mogłabym nie zrozumieć pytania na temat szczegółów architektonicznych, ale raczej powinno to działać w obie strony…


Tak, czy siak, w tym sezonie letnim siedzę w Danii i pracuję, jak przypływają wielkie wycieczkowce mające 4,600 pasażerów na pokładzie:


Princess w Aarhus - artykul


IMG_4117.JPG


i codziennie są w innym mieście. Do Aarhus wpadają na ok.8 godzin i większość z nich wykupuje koszmarnie drogie wycieczki autokarowo-piesze po mieście, w ciągu których wiele rzeczy oglądają prze okno autobusu:


link do wycieczek


Przy pierwszym rejsowym statku miałam na przykład cztery osoby o kulach, choć program wycieczki mówił wyraźnie, że jest 70 minut forsownego marszu… Jedna pani też domagała się, żebym w skansenie pokazującym miasto z czasów Andersena zaprowadziła ich do Małej Syrenki - która znajduje się w Kopenhadze, w której byli kilka dni wcześniej…. Zgadzam się, że duńska syrenka jest na tyle mała, że mając wycieczkę w amerykańskim stylu i w tempie maratonu, można ja łatwo przeoczyć, no ale jednak czad…


Rejsów jednak nie jest tak znowu wiele w tym sezonie i nie wiadomo ile mi przypadnie miejskich wycieczek w ścisłym sezonie, czyli lipcu i sierpniu, więc z własnej inicjatywy oprowadzam głównie po angielsku (albo po polsku) z paroma znajomymi cudzoziemskimi przewodnikami za napiwki w ramach działalności Aarhus Explorers. I przede wszystkim przewodnikujemy w weekendy. Na razie jesteśmy na fejsie, ale strona internetowa też się robi. Wymyślamy swoje trasy i ulubione tematy i jak na razie udaje się przyciągnąć zainteresowanych.

Oto kilka fotek z moich spacerów, reszta do obejrzenia na stronie fejsbukowej Aarhus Explorers. Nie widzę tez powodu, żeby też nie zalajkować strony. Jest przecież śliczna! I to ja za nią stoję. I widzę, kto ją lubi, a kto jeszcze nie. Więc wiecie…..


_MG_0510.jpg


_MG_0555.jpg


_MG_0549.jpg



_MG_0707.jpg


_MG_0759.jpg



_MG_0789.jpg


Comments

1. On Tuesday, June 2 2015, 21:35 by Kimek

Apart from being envious at the stuff you learned, I am not surprised by anything you write. - But guiding should be fun!

2. On Sunday, June 7 2015, 18:57 by Agnieszkum

Asium! jestem bardzo z Ciebie dumna i wiem ze jestes super przewodniczka!!!