A tymczasem w Danii...

To content | To menu | To search

Tuesday, July 19 2016

Orka na ugorze czyli handel na trotuarze

Od jakiegoś czasu czuję się w Danii, jak pod koniec komuny w Polsce albo w czasach transformacji. Jak się przywoziło coś z NRD albo Czechosłowacji, czego w Polsce nie było i się szło na rynek to sprzedać. Nienawidziłam tego, ale musiałam, bo nie wypadało, żeby mama - polonistka w lokalnej szkole średniej - stała na rynku z sokownikiem albo z ubrankami dla niemowlaków.

Od początku sezonu turystycznego w Aarhus w tym roku było jasne, że powrócę na chwilę do tego epizodu w mojej karierze, bo jakoś nasze pamiątki musimy sprzedać. Lokalna organizacja turystyczna VisitAarhus zaoferowała użyczyć nam powierzchnię w swoim kontenerze, gdzie mieści się Informacja Turystyczna aż dwukrotnie, kiedy miasto odwiedziły wielkie rejsowe statki, na chwilę zatem trzeba było wcielić się w wesołego i przyjaznego, ale nie nachalnego sklepikarza.



IMG_0310_2.jpg


IMG_0389_2.jpg


IMG_0392_2.jpg


IMG_0805_2.jpg


Możecie zapytać czemu Informacja Turystyczna jest w takim miejscu i na dodatek w kontenerze? Cóż, mi się pozostaje tylko cieszyć, że w ogóle jest, choć w tym kontenerze przebywa tylko w sezonie rejsowym, czyli od czerwca do września, w strefie powitalnej na nadbrzeżu. Konkretnie jest to 26 dni w tym roku. Poza nimi, Informacja Turystyczna w Aarhus jest tylko wirtualna, co im będą jacyś turyści głowę zawracać! Niech sobie ściągną aplikację na smartfona. Zatem możliwość sprzedaży w kontenerze była dla nas nęcąca, tym bardziej, że na początku VisitAarhus nam jej odmówiło, ale po zażaleniu u lokalnego polityka i jej interwencji, się łaskawie zgodziło na testową sprzedaż dwa razy (na 26 statków, ale zawsze!). Potem się okazało, że mogłyśmy tam być od popołudnia, nie od rana (czyli nie cały dzień), kiedy przypłynął statek, ale to szczegół. W tzw. praniu okazało się też, że jak jest gorąco na zewnątrz, to w kontenerze jest sauna i nie ma czym oddychać, albo, że jak turyści widzą, że na zewnątrz pod namiotami jest targ z rękodziełem, biżuterią i innymi manualnie wykonanymi przedmiotami to przegapiają sklep z pamiątkami w kontenerze, który stoi do targu plecami.



IMG_0306_2.jpg


Pytacie, czemu nie sprzedawałyśmy pamiątek na tym targu? Nie miałyśmy zgody stowarzyszenia, które ten handel tam prowadzi od zawsze, czyli zapewne od czasów Wikingów. I tu w zasadzie leży ten słynny pies pogrzebany. Bo nawet jak jakąś zgodę dostałyśmy, to ją uzyskiwałyśmy po setkach mejli, spotkań, polowania na wpływowe osoby. I po miesiącach takich zabiegów.

Przed samym sezonem też się okazało, że dostałyśmy zgodę na sprzedaż uliczną z pojazdu. Pojazdem tym jest rower z przyczepką dostawczą, czyli coś w stylu składanego łóżka na chodniku. Zgoda jest na dwa lata. Za ustawową ilość koron duńskich. Kupiłyśmy przyczepkę. Prezes firmy wykonał blat, który się na niej montuje, tak żeby można było pokazać asortyment. Też się cieszyłyśmy z tego sukcesu, bo nawet można powiedzieć, że jesteśmy matkami tej opcji dla sprzedaży pamiątek w Aarhus. Od zeszłej jesieni za tym chodziłyśmy i pisałyśmy do ratusza, do działu techniczno-środowiskowego i do tych, co rządzą miastem. Bo do tej pory ta forma sprzedaży była zarezerwowana dla napojów i przekąsek. Więc jakby nie spojrzeć, następny sukces!



_MG_5968_2.jpg


IMG_0528.JPG


IMG_0582-1.jpg


IMG_0583.JPG


IMG_0588.jpg



IMG_0591.jpg


Znowu, w tzw. praniu okazało się, że sprzedaż z przyczepki rowerowej w Danii to wyzwanie i czasem walka z wiatrakami. Pierwszym wiatrakiem są ograniczenia w samej licencji na sprzedaż, a konkretnie mapa miasta, pokazująca gdzie można stać. Otóż stać można tam, gdzie nie ma turystów. Miejsca popularne dla turystów, np. cały deptak, przy dworcu, przy ratuszu i muzeach, Dzielnica Łacińska są zabronione. Aż dziw, że plac przed katedrą czy miejsce przy DOKK1 są dozwolone. Dlatego stoimy głównie na tym pierwszym.

Następny wiatrak to reakcje turystów. W tym roku to są głównie Hiszpanie, Włosi, Francuzi. Sprzedaż z roweru to dla nich temat na zdjęcie, coś śmiesznego, nawet z nami pozują. Wątpią, czy to w ogóle legalne. Niemcy zdają się szukać właściwego punktu informacji turystycznej, bo w Niemczech w każdym pipidówku takowy punkt jest, razem ze sklepem pamiątkarskim. Zatem też nie traktują nas poważnie. Ostatnia grupa to Duńczycy, głównie z Aarhus, którzy taką sprzedaż traktują normalnie, podchodzą odważnie, mówią, że czytali o nas artykuł, że popierają i w ogóle to pøj pøj (good luck) - tylko w porównaniu z pierwszymi grupami raczej nic nie kupują, raczej wezmą ulotkę, bo jak mówią: ‘My, Duńczycy nie kupujemy pamiątek z Danii, a w ogóle to jesteśmy z Aarhus’. Tak, że tego, jak mawia Agnieszka.



Screenshot 2016-06-21 10.56.31.png


Ostatni wiatrak to pogoda. Lato do Danii na razie zawitało na początku czerwca (ciepłe dni, że sandałki można było założyć, ludzie chodzili na plażę, w ciepłe wieczory można było posiedzieć na balkonie). Potem, czyli od połowy czerwca było już tylko na przemian deszczowo, wietrznie, albo deszczowo i wietrznie. W takiej pogodzie sprzedaż na chodniku to koszmar. Albo zwiewa wszystko ze stoliczka, albo pada na asortyment, albo jedno i drugie. Więc cały czas trzeba się czaić i w razie deszczu wszystko zakrywać, albo zwiewać do pasażu.



IMG_0530.jpg


No i jeszcze to, że większość czasu trzeba tym wszystkim zarządzać samotnie. Koleżanka wspólniczka albo zajęta, albo na wakacjach z rodziną (lipiec to przerwa w duńskich szkołach), więc trzeba prosić znajomych, żeby przyszli popilnować przyczepki i wtedy skoczyć do toalety w katedrze albo po kawę do 7/11.

Są też pozytywy. Pamiątki sprzedajemy. Ktoś o nas napisał artykuł widząc nas pod katedrą. Sklepy, np. duża księgarnia zrobiła w końcu zamówienie, bo turyści byli niezadowoleni, że im wciskają pamiątki z Kopenhagi albo ogólnie-duńskie. Rozdajemy ulotki. Widzą nas. Jakby nie było stajemy się częścią Aarhus. Na pohybel tym, co nam kłody pod nogi rzucają. Albo piasek w oczy. Jak mawia Młynarski: robimy swoje. A że wszystko tu idzie powoli? No cóż, tak już mają w Danii. Przyzwyczaiłyśmy się.


Monday, May 16 2016

Barwy ochronne czyli idzie wiosna

Już dawno zrobiłam te zdjęcia, to wrzucę na post, co se będę żałować.

Zdjęcia są z początku wiosny, teraz już jesteśmy na półmetku tej pięknej pory roku.

Kolory wiosenne w tym małym skandynawskim kraju jak widać iście wiosenne - szary, beżowy, czarny, grafitowy i pudrowy. Wszystkie sklepy lansują te same zestawienia, nikt znowu nie będzie się wyróżniał, i w ogóle - może sobie ponosić kolory z jesieni 2015 albo zimy 2011. Były dokładnie takie same. Tu się raczej tylko cudzoziemcy wyróżniają. Nie boją się kontrastowych barw i kolorowych wzorów.

Znajoma Japonka, rysowniczka ma stronę ze swoimi rysunkami na fejsie. I ma taką historyjkę obrazkową: rozmawia z rodziną z Japonii przez telefon i tamci mówią - przyślemy trochę ciuchów Twojej duńskiej rodzinie. Jakie fasony, kolory lubią? Odpowiedź - przyślijcie rzeczy w jakie ludzie ubierają się na pogrzeby. Reakcja duńskiej rodziny po przyjściu paczki - świetne ciuchy, super, szał!



IMG_2929.jpg



IMG_2930.jpg



IMG_2933.jpg



IMG_2937.jpg



IMG_2938.jpg



Podobnie jest z urządzaniem wnętrz. Wszyscy mają te same białe lampy, szare sofy, plakaty w ramach, które stoją, nie wiszą i zero zasłon w domu.Załączam zatem jeszcze kilka fot z wizyty w siedzibie firmy odzieżowej BESTSELLER, też sobie urządzili biurowiec w skandynawskim, chłodnym stylu. Obowiązkowe szarości, drogie materiały, przestrzeń.



IMG_5176.JPG



IMG_5179.JPG



IMG_5181.JPG



IMG_5183.JPG



IMG_5188.JPG



IMG_5191.jpg



IMG_5196.JPG



IMG_5204.JPG






Sunday, February 21 2016

Danish time...

Ostatni raz tak się czułam w Afryce Zachodniej. Mawiają tam: African time, sister (or brother), African time. Znaczy to po prostu, że w tym miejscu na kuli ziemskiej, gdzie nie istnieją rozkłady jazdy czy godziny otwarcia i zamknięcia, a słowa deadline jeszcze nie wynaleziono, dana rzecz zdarza się jak przyjdzie na to czas, kiedy autobus zapełni się do ostatniego miejsca, właściciel sklepu do niego przyjdzie, a urzędnik w urzędzie znajdzie i podpisze nasz wniosek.


To uczucie, zapomniane, irytujące i naprawdę w żadnej mierze nieoczekiwane, dopadło mnie w raju. Według niektórych - w raju, konkretnie w Danii. Gdzie podobno miało nie być biurokracji, urzędy miały sprawnie pracować, a decyzje łatwo miały być podejmowane.


Akurat. Nie wierzcie w takie bajki. Może tak jest w Szwecji, ale na pewno nie w Danii. Zaniechawszy poszukiwania stałej pracy pasującej, jak to się mówi, do mojego profilu, założyłam tu w zeszłym roku z koleżanką własną firmę. Jak roboty nie ma, to trzeba sobie miejsce pracy stworzyć. Proste jak drut. Przy okazji dowiedziałam się, że procentowo dwa razy więcej obcokrajowców niż tubylców prowadzi w Danii własny interes. Firma o nazwie Urban Code IVS (to ostatnie to rodzaj firmy) powstała 18 września 2015. Założyć firmę w Danii to pikuś, trzeba przyznać. Można to zrobić przez internet, wypełniając aplikację i dołączając pliki z dokumentami, skanami dokumentów itede. Na koniec rejestracji wniosku system podaje Twój REGON firmowy i informuje, że firma już istnieje. I firma zostanie wpisana do europejskiego systemu firm watowskich w okresie do 7 dni. A to akurat było dla nas ważne, bo produkcja odbywa się za granicą Danii, w UE. Po tygodniu nie było nas w tym systemie. Po dwóch też, ba, nawet po czterech jeszcze nas nie wpisali. Po napisaniu kopy mejli, w końcu pod koniec października znaleźliśmy się w systemie.


Teraz firma jest na etapie dystrybucji artykułów (tzw. pamiątek miejskich) do sklepów. W międzyczasie dwa sklepy na placu przy katedrze, które miały taki asortyment zlikwidowano, a prestiżowy sklep muzealny zażyczył sobie akceptacji projektu (naszego, autorskiego) przez Elafura Eliassona, bo jego instalacja artystyczna była inspiracją. Jego biuro berlińskie odpowiadało na mejla przez miesiąc, a potem prestiżowy sklep muzealny popadł w śpiączkę i powtórnie umówił się na spotkanie z nami w przyszłym tygodniu. Aż dziw, że udało nam się w międzyczasie sprzedać parę rzeczy bezpośrednio i znaleźć dwa sklepy w Aarhus, które już sprzedają nasze artykuły z pierwszego zamówienia.


Ale większość czasu to czekanie na odpowiedzi na mejle (5% ludzi odpowiada), albo powtórne ich pisanie. To spotkania wyznaczane na za dwa, albo trzy tygodnie. To wizyty w hotelach, sklepach, firmach. To grzebanie w internecie. To siedzenie na firmowym fejsie, czy stronie internetowej. To wymyślanie nowych projektów, całe to twórcze napięcie tak pięknie pokazane w Mad Menach, tak bliskie przecież polskiej naturze, która pozwala nam na szukanie nowych rozwiązań tam, gdzie pojawia się przeszkoda (a to ważna cecha w przedsiębiorczości). Bo przecież jak drzwi zamknięte, to można spróbować wejść oknem.


Dlatego wybaczcie, że nie piszę w miarę regularnie bloga. Ten post jest głównie dla tych, których nie ma na fejsie. Żeby też wiedzieli, że moje dziecko, Urban Code, zaraz skończy pół roku. A do poczytania i pooglądania więcej tu:


urban code website


Oraz tu (blogi prowadzone przez tutejszych internationals, wybaczcie ich angielski):


From a linguist to a business partner


Aarhus Explorers & more


No i w prawdziwej gazecie:


Guider viser Aarhus frem paa 7 forskellige sprog


Friday, October 16 2015

Kartoflane ferie czyli wolne w 42 tygodniu

W Danii aktualnie mamy ferie jesienne, kiedyś zwane ziemniaczanymi.Wzięło się to z tego, że w dawnych czasach, kiedy to większość ludzi mieszkała na wsi, szkoły zamykano w tymże okresie, żeby dzieci mogły pomóc w wykopkach ziemniaków, które to są ważną częścią duńskiej diety. Czas ten nazwano Efterårsferie (feriami jesiennymi) lub Kartoffelferie (feriami ziemniaczanymi). Dziś już dzieci nie muszą kopać kartofli, ale często jadą na krótkie wakacje z rodzicami właśnie w tygodniu 42 (Duńczycy uwielbiają posługiwać się numerami tygodni, jeśli chodzi o spotkania, organizacje wszelkich wydarzeń, itepe). Skutkiem tego w tym tygodniu mało co można załatwić w urzędach, bo wielu ludzi jest na urlopie, w mieście grasują hordy nastolatków na zakupach, a muzea są pełne rodziców, dziadków i dzieci.

Ale wracając do ziemniaków - niedawno w sumie uzmysłowiono mi, jak fantastycznie smaczne Dania ma ziemniaki (dzięki, Kasiumie). Latem goście nawet obkupili się w parę dobrych kilogramów, które wzięli do domu, a nie muszę mówić, że mieszkają w Poznaniu, stolicy Pyrlandii, moim zdaniem ziemniaki zawsze były dobre w Poznaniu, teraz natomiast okazało się, że się nie znam.

IMG_4571.jpg

Tak, czy siak jakość ziemniaków w Danii to zasługa Niemców, tzw. kartoflanych Niemców, sprowadzonych do Danii przez króla Fryderyka V. Plan króla zakładał, że ok.1000 Niemców zacznie uprawiać ziemniaki w środkowej Jutlandii, a Dania doświadczona wojnami, toczonymi zresztą też za jej granicami, stanie się kartoflaną potęgą i przyniesie wszystkim dobrobyt. Niemcom, głównie z okolic Heidelberga, okrutnie poszkodowanym przez te wojny (brzmi znajomo?) obiecano ziemię, domy, zwolnienie z podatku przez pierwsze 20 lat (!) i inne atrakcje. No i ten tysiąc ludzi, głównie rodzin, przybył do Danii, gdzie gminy nie były na nich przygotowane. Klasyczne obiecanki cacanki. W końcu osiedlili się w Frederiks i Grønhøj. Zbudowali całe osady, uprawiali smaczne kartofle, stworzyli niemiecką społeczność, przez wiele lat mówili tylko po niemiecku, ale ci, którzy zdecydowali się pozostać na zawsze, w końcu też się zintegrowali.

Więcej o kartoflanych Niemcach można poczytać tutaj:

Kartoflani Niemcy

Nie byli jedynymi gastarbajderami w kraju Wikingów. XIX wiek to import tzw. buraczanych Polaków, na wyspy Falster i Lolland, głównie młodych ludzi z Galicji, też wielu z nich zostało tutaj na zawsze. A lata 70-te XX wieku to pracownicy fizyczni do fabryk z Turcji. Ale to już, jak mawiał Kipling, całkiem inna historia.

Wednesday, July 15 2015

Hello Golem czyli biennale, biennale i po biennale!


Wystawa Sculptures by the Sea pod patronatem duńskiej Pary Książęcej przybywa do Aarhus co dwa lata i właśnie się skończyła. W tym roku 57 różnorakich rzeźb można było zobaczyć nad morzem od 5 czerwca do 5 lipca. Wystawa pojechała teraz do Australii. Dania i Australia to jedyne miejsca na świecie, gdzie można zobaczyć tę wystawę. W Aarhus zostało kilka rzeźb z poprzednich edycji, miasto zawsze kupuje zwycięzcę publiczności. W tym roku wygrała rzeźba ‘Hello Golem’. Nie wiadomo jeszcze gdzie stanie….

_MG_1628.jpg

Niezwykle popularny DEN UENDELIGE BRO (Niekończący się most) zaprojektowany przez Gjøde & Povlsgaard Arkitekter przyciągał tłumy, ale nie zdobył nagrody publiczności.

IMG_4122.JPG

KAKASHI (Zilvinas Kempinas) - rzeźba kinetyczna


_MG_1577.jpg

SHAN SHUI BUNDLES (Tang Wei Hsu) - bajkowy krajobraz made in Taiwan

IMG_4187.JPG

GIVE ME A KISS (Qian Sihua) - rzeżba figuratywna inspirowana pop artem

IMG_4190.JPG

VOLATILE STRUCTURE VI (Geraldo Zamproni)

IMG_4230.JPG

HORIZON (Lucy Humphrey)

IMG_4226.JPG

EYE (Anne-Marie Pedersen)

_MG_1647.jpg

DROPPINGS AND THE DAM(N) z Indii - artysta Arun Kumar zbudował tamę z plastikowych zakrętek do butelek

_MG_1652.jpg

Oto dwu-częściowy, zwycięski HELLO GOLEM z Japonii (Savako) - nad i pod napisem

_MG_1658.jpg

_MG_1701.jpg

_MG_1676.jpg

SØMÆRKE (KWY Ricardo Gomes, Ben Allen, Lise Kassow)

_MG_1547.jpg

NEST 05 ( Jakub Geltner) - czeski komentarz do rzeczywistości pełnej wszędobylskich kamer

_MG_1694.jpg

DIAMONDS (Michal Motyčka)

_MG_2427.jpg

_MG_2434.jpg

I jeszcze do oglądania i poczytania o Sculptures by the Sea trochę tego, co inni mają do powiedzenia:


Sculptures

Sculpture By The Sea, Den Uendelige Bro. Skønt vejr og mange mennesker på stranden. Optaget lørdag d.4 Posted by Aarhus I Billeder on 5 lipca 2015

Thursday, June 25 2015

Biblioteka w dokach czyli efekt Bilbao 2?

Aarhus będzie europejską stolicą kultury w 2017 roku. Kto tu był, wie zatem, że miasto od paru lat jest jednym wielkim placem budowy. Średnio co pół roku mamy otwarcie nowego muzeum, lub chociaż nowej jego części, dzielnica z 1974 roku w Gamle By (tzw. Starego Miasta, muzeum skansenu poświęconemu życiu w mieście) rośnie jak na drożdżach, budują kolejkę podmiejską, przebudowują stary port kontenerowy, gdzie powstaje dzielnica mieszkalno-kulturalna, właśnie uchwalono, że jednak będą też budować lotnisko, a w sobotę królowa duńska Małgorzata II uroczyście otworzyła Dokk1 nad samym morzem, największą bibliotekę publiczną w Skandynawii:

https://dokk1.dk/english/about-dokk1

A w rzeczywistości wygląda tak, nie odbiega drastycznie od planów ;))

Budynek ma 60,000 m2, z czego 10 i pół do wynajęcia. Mieści się tu nie tylko biblioteka i mediateka, czytelnie, sale do pracy grupowej, do wykładów czy spotkań (stowarzyszenie Kima też będzie tu wynajmować sale na swoje zebrania od sierpnia, całkowicie darmowo), ale też sala teatru dziecięcego, gigantyczny plac zabaw na zewnątrz naokoło budynku, Dział Obsługi Obywatela Urzędu Miasta, kawiarnia, a w piwnicy - największy w Europie w pełni zautomatyzowany parking na tysiąc samochodów. Parkuje się na specjalnej platformie-prostokącie na miejscu parkingowym, po czym auto zjeżdża w dół i jest transportowane na specjalną ‘półkę'. Na trzeci dzień po otwarciu coś się zacięło w systemie i tenże nie chciał ‘oddać' 3 samochodów. Ludzie czekali podobno ok.2 godzin… Cóż, nic nie jest doskonałe….

Dokk1 kosztował 2,1 miliarda koron, a zaprojektowali go schmidt hammer lassen, studio architektoniczne z Aarhus, ci od Muzeum Aros i Bruuns Galleri, oraz Czarnego Diamentu w Kopenhadze.

W sobotę (20 czerwca 2015 roku) się poświęciłam i wstałam przed 9 rano, żeby jechać do miasta i zrobić zdjęcia królowej przecinającej wstęgę, ale do niej się nie dopchałam, natomiast zdjęcia budynkowi zrobiłam, co se będę żałować. I wiem, że będę tam chodzić czytać różne ciekawe magazyny, bo mają ich dużo, w różnych językach, poza tym mają fajne sofy i dizajnerskie fotele, no i widok mają niezły, jeden z lepszych w mieście, mają też nadzieję, że tymi wszystkimi nowymi budynkami przyciągną rzesze zwiedzających. Jak w Bilbao. To się zobaczy. Bo jak tak bardzo chcą kogoś przyciągać, to nie powinni zamykać kafejki w Dokk1 o czwartej po południu w weekend. Cholerni Duńczycy!

IMG_1341.jpg

IMG_1342.jpg

IMG_1356.jpg

IMG_1355.jpg

IMG_1365.jpg

IMG_1363.jpg

IMG_4178.jpg

_MG_2060.jpg

Gigantyczny GONG, instalacja artystyczna, połączona komputerowo ze szpitalem w Aarhus. Rodzice, którym właśnie urodziło się dziecko, mogą go uruchomić wciskając specjalny guzik na sali porodowej. Wtedy GONG rozbrzmi w Dokk1.

_MG_2067.jpg

IMG_1368.jpg

IMG_1345.jpg

IMG_1349.jpg

_MG_2079.jpg

_MG_2094.jpg

_MG_2090.jpg

_MG_2096.jpg

_MG_2106.jpg

_MG_2112.jpg

Postaram się jeszcze dorobić kilka fotek na tym zautomatyzowanym parkingu...

Sunday, June 14 2015

Wikingowie i ich zagadkowe miasto czyli here comes Fyrkat

Wikingowie znowu są na fali. Osobiście wątpię, żeby kiedykolwiek stali się passé, w Skandynawii nadal napędzają przemysł turystyczny, popularność serialu ‘Wikingowie’ jest tak wysoka, że w przyszłym roku czeka nas czwarty sezon, mimo, że z historycznego punktu widzenia film jest pełen nieścisłości, a główny bohater Ragnar większość czasu zachowuje się jak półgłówek.

Przez pół roku kursu na przewodnika po Aarhus, zaliczyliśmy wykłady i naczytaliśmy się sporo, my - nowi przewodnicy, o Wikingach, bo przecież miasto zostało przez nich założone ok.770 roku, i mając Haralda Sinozębnego w małym palcu oraz zawsze ze sobą w telefonie (Bluetooth), niejednokrotnie słyszeliśmy magiczne słowo ‘Fyrkat’. I zapewnienia, że tam pojedziemy, do tego Fyrkat w letniej porze, bo tylko wtedy można tę atrakcję turystyczną zobaczyć.

Czekaliśmy cierpliwie, chłonąc wszelkie informacje o Wikingach, ucząc się alfabetu runicznego i studiując cały poczet bogów z mitologii nordyckiej. Wreszcie, ostatniego wtorku, wyprawa do Fyrkat stała się faktem. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i zdobyliśmy legendarny Fyrkat.


Fyrkat jest miastem Wikingów, niektórzy mówią, że bazą wojskową, zbudowanym ok. roku 980 przez Haralda Sinozębnego albo jego syna Svenda Widłobrodego. Zbudowanym z inżynieryjną precyzją na planie okręgu, ogrodzonym wałem i zabezpieczonym fosą na zewnątrz.

Średnica tego miasta/ obozowiska ma 120 metrów, wał ma 12 metrów grubości i 3 wysokości, w czasach Wikingów miał jeszcze zapewne mury obronne na wale. Miasto ma cztery bramy, skierowane na cztery strony świata, w tym sensie zatem jest ogromnym kompasem i dwie ulice biegnące do przeciwległych bram, krzyżujące się w samym środku. Kiedy Fyrkat został zbudowany miał 16 domów wewnątrz, po cztery w każdej ćwiartce.

Ale miejsce nie funkcjonowało jako miasto, raczej jako baza, z domami, w których trzymano zapasy w dużej ilości, miejsce, w którym zbierano się przed jakąś akcją militarną, może rodzaj koszar. Obok jest rzeka, która łączy się z niedalekim fiordem, wiele łodzi mogło tu cumować z dala od otwartego morza i ewentualnego niebezpieczeństwa. Zagadka jest tym większa, że mimo rozmachu inżynieryjnego Wikingowie korzystali z tego miejsca zaledwie przez 20 lat. Fyrkat jednak pozostał ważną budowlą, która przede wszystkim pokazywała siłę i władzę Wikingów ponad 1000 lat temu. Podobnie jak trzy inne miasta/obozowiska z tego okresu odkryte na terenie Danii, również na planie okręgu. Ciekawe jest to, że tylko Wikingowie z Danii wpadli na pomysł budowy takich miast, jest to zatem gratka dla wielbicieli tejże tematyki i turystów przyjeżdżających do Aarhus.


fyrkat


IMG_1250.jpg


IMG_1261.jpg


IMG_1262.jpg


IMG_1281.jpg

Wtorek był słonecznym dniem, pogoda jak to się mówi w Danii pocztówkowa, w Fyrkat czekał na nas Wiking i jego kobieta, którzy opowiedzieli nam o miejscu, na szczęście po duńsku, a nie w staro-nordyckim….


IMG_1247.jpg

Obok, poza okrągłym obozowiskiem stoi tzw. długi dom z czasów Wikingów, 16 takich domów znajdowało się w okręgu.


IMG_1245.jpg

Poza granicami obozowiska znajduje się też tysiącletni cmentarz, w grobach znaleziono głównie szkielety kobiet i dzieci, jeden z nich był szczególnie bogaty, obiekty w nim znalezione, np.szkatułka, biżuteria, nożyce, nóż i laska wskazują na to, że pochowana kobieta cieszyła się dużym szacunkiem i była lokalną szamanką czy mniszką.


IMG_1268.jpg

Voelva

W duńskim sezonie, czyli w czerwcu i głównie w lipcu, warto też spędzić czas kilometr obok w osadzie/wiosce Wikingów.

Vikingecentret

Tak też zrobiliśmy. Pracownicy, ubrani jak w czasach Wikingów, zajmują się pracami, które w takiej osadzie były codziennością. Gotują (można im pomóc i posmakować prostych, ówczesnych dań), pieką chlebowe naleśniki - również do degustacji, tkają, szyją, kują podkowy i oprowadzają po domostwach. W sklepiku można kupić napoje, również miód, którym raczono się już 1000 lat temu, pamiątki związane z Wikingami. Można też przynieść swoje jedzenie i zrobić sobie piknik na kocu, albo przy drewnianych stołach. Jak się ma dzieciaki ze sobą, to ten niewielki teren jest ogrodzony, więc nie zgubią się i jest świetny plac zabaw z drewnianą infrastrukturą odwzorowującą łódź Wikingów, posągi ich bóstw, fortyfikacje i kamienie runiczne. Aż dziw, że nie wiedziałam o tym wcześniej. Ci cholerni Duńczycy są mistrzami, jeśli chodzi o brak reklamy takich miejsc. Naprawdę czasem sądzę, że nienawidzą turystów…


IMG_1283.jpg


IMG_1296.jpg

Tuesday, June 2 2015

W poszukiwaniu straconej pracy czyli kariera przewodnika miejskiego

W tym rzekomym raju, w którym tymczasowo przebywam większość obcokrajowców prędzej czy później staje przed dużymi problemami w znalezieniu pracy odpowiadającej ich wykształceniu czy doświadczeniom zawodowym. Nie mówię, że pracy nie ma, wręcz przeciwnie, jest od zaraz - ale w branżach takich jak sprzątanie, hotelarstwo (i to raczej na stanowisku pokojówka, a nie recepcjonistka), gastronomia (czyli zmywak), przy taśmie w fabrykach (też nie zawsze) i np. w magazynach czy hurtowniach. Zazwyczaj jest to praca jakiej nie chcą Duńczycy, czyli najniżej płatna, poza normalnymi godzinami, czyli po południu, w nocy i w weekendy oraz ciężka fizycznie. Dobitnie pokazał to swego czasu program telewizyjny, o którym pisałam pt. 'Dzień, w którym zniknęli obcokrajowcy'.

Sposobem może oczywiście być przekwalifikowanie się i obranie nowej ścieżki zawodowej, mam znajomych, którzy uczą się w tzw. SoSu-Skole, która przygotowuje do pracy na stanowiskach np.asystenta w tzw. domach spokojnej starości albo w placówkach społecznych z trudną młodzieżą, czyli nie należy do łatwych i przede wszystkim wymaga dobrej kondycji fizycznej (nie mówiąc już o psychicznej).

Ja niestety jestem leniwa, uważam, że za stara, żeby chodzić znowu do jakiś szkół przez nie wiadomo ile lat, więc uparłam się, żeby znaleźć pracę na polu humanistycznym, czyli po linii wykształcenia. Języka tez się już trochę nauczyłam, więc teoretycznie, wg wszystkich duńskich praw i reguł o integracji powinno mi to pomóc. Jak się okazuje, nie za bardzo.

Mogłabym być nadal nauczycielem języka angielskiego. Ale ponieważ we wszystkich typach szkół oprócz collegu i uniwersytetu wymaga się od nauczyciela nauczania dwóch przedmiotów, to raczej odpada. Czasem jest ogłoszenie na stanowisko lektora języka na uniwersytecie, ale rzadko (pewnie szukają najpierw przez tzw. network), ale nigdy nawet nie dotarłam do poziomu, żeby zaprosili na rozmowę. Szkoły językowe są obsadzone po uszy jeśli chodzi o angielski, zresztą po rozmowie z jedną dyrektorką takiej placówki odniosłam nieodparte wrażenie, że nie ma za grosz zaufania do jakiegoś uniwersytetu w Polsce, gdzie skończyłam anglistykę, a spojrzawszy na wiele lat doświadczenia w nauczaniu skwitowała, że naprawdę imponujące CV i na pewno coś znajdę i życzy mi powodzenia. Jeśli chodzi o nauczanie, to prowadziłam jeden kurs dla pracowników Urzędu Miasta, ale języka polskiego, dwu-tygodniowy w dodatku. Jeśli chodzi zaś o pracę w jakiejkolwiek instytucji edukacyjnej to byłam na pół-rocznym kontrakcie w lokalnym technikum, gdzie byłam mentorem-doradcą dwóch studentek, mającymi problemy z odrabianiem lekcji (!!!) i nawiązywaniem relacji. Po dwóch tygodniach stwierdziłam, że większość tych problemów było na wyrost, ale skoro szkoły mają fundusz na opiekę nad takimi jednostkami, to czemu nie, w oparach nudy dotrwałam do końca.

Inna bardzo ciekawa rzecz tutaj to instytucje, które pomagają w szukaniu pracy, np. Jobcenter. Nawet mam swego doradcę, ale jej pomoc ogranicza się do poinformowania mnie o stronach internetowych z ogłoszeniami o pracę i szkoleniami np. jak napisać CV. W Aarhus swego czasu powstała komórka w Jobcenter dla obcokrajowców z wyższym wykształceniem Job&Integration. Byłam tam, mają nawet bazę instytucji i firm oraz zapotrzebowanie od nich na różne stanowiska, ale nie mogą mi pomóc, bo nie jestem zameldowana w tej gminie (!!!!), tylko w gminie sąsiedniej. Moja gmina zaś nie ma takiej bliźniaczej komórki i moja doradczyni powiedziała, że nie może nic zrobić. Bo oni nie robią nic, co wykraczałoby poza ich obowiązki. A zarabiają dość, żeby nie wykazywać inicjatywy czy kreatywności. Machina biurokracyjna jest tu zaiste świetnie zorganizowana i człowiek naprawdę czasem wali głową w mur.

Jobcenter w mojej gminie swego czasu poinformował mnie, że jak znajdę sobie firmę, która będzie w stanie mnie zatrudnić na trzy miesiące, to gmina będzie płacić przez ten czas moją pensję, diabeł jednak tkwi w szczegółach i strasznie trudno znaleźć firmę, która po tych trzech miesiącach zatrudnia na jakiś kontrakt, choć teoretycznie powinna zatrudnić taką osobę. Bardziej jej się opłaca zmienić nazwę stanowiska i poszukać kogoś innego, kto będzie pracował w firmie przez trzy miesiące, a jego gmina za to płaciła. Z dostępnych ogłoszeń o pracę wynika, że ten proceder kwitnie w najlepsze, bo niektórzy piszą wyraźnie, że zatrudnią tylko kogoś, kto ma prawo do takiej trzy-miesięcznej zapłaty. A takie prawo jest jednorazowe, więc szkoda je marnować na firmę, która ci po tym okresie powie spadaj.


Zatem będąc postawiona w w/w okolicznościach i nie mając noża na gardle (dzięki, Kim), postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i przez sześć miesięcy chodziłam na kurs przewodnika po mieście, konkretnie drugim co do wielkości w Danii, czyli Aarhus. Kurs, częściowo płatny obejmował masę wykładów akademickich na temat historii miasta, wycieczki z przewodnikiem po regionalnych muzeach i atrakcjach oraz studia terenowe w Oslo, Tallinnie i Kopenhadze, gdyż te trzy miejsca są też związane z historią Aarhus. Na koniec był egzamin teoretyczny i praktyczny, który odbył się pod koniec kwietnia i który zdałam nawet:


IMG_4070.jpg


Jak przystało na lokalne zwyczaje, artykuł o nowych przewodnikach miejskich ukazał się nawet w prasie:


artykul gazetowy


Celem stowarzyszenia organizującego kurs było wykształcenie nowych przewodników, mówiących płynnie po angielsku i w innych językach, zatem teraz do swojej oferty mogą dodać hiszpański, portugalski, polski, rosyjski, francuski i niemiecki, przy czym dla nowych przewodników są to języki narodowe, co robi wielką różnicę. I tu docieramy do objawienia, jakiego doznałam na tym kursie, które to dotyczy znajomości języka angielskiego wśród Duńczyków. Pierwsze wrażenie jest imponujące, bo komunikują się po angielsku wszyscy, ale jeśli chodzi o szczegóły, to bywa nieszczególnie.

Kurs miał wykształcić przewodników w języku angielskim, więc wzięłam za pewnik, że będzie po angielsku, tym bardziej, że niektórzy współkursanci duńscy wcale orłami w angielskim się nie okazali. Nic bardziej mylnego. W większości wykłady były prowadzone przez historyków, autorów książek i programów telewizyjnych o mieście, którzy normalnie pracują po duńsku, więc prowadzili je po duńsku. Poza tym gdyby mieli je przeprowadzić po angielsku musieliby mieć podwójnie zapłacone…. Organizatorka kursu próbowała robić część rzeczy po angielsku, ale ma typowo duński zwyczaj dosłownego tłumaczenia z duńskiego wyrazów albo wyrażeń, których nie zna po angielsku, więc czasem naprawdę trzeba było znać duński, żeby ją zrozumieć. Koniec końców, rezultat był taki, że egzamin, który o dziwo był po angielsku, zdały osoby, który są na poziomie średnio-zaawansowanym. Ale mają na licencji napisane, że są przewodnikami po angielsku, więc oprowadzają gości z rejsowych statków (bo głównie dlatego zostaliśmy przewodnikami po angielsku), którzy przypływają z USA, Kanady i Europy Zachodniej mówiąc do nich totalnym miksem i wtrącając duńskie słowa… Tym bardziej jest to żenujące, iż przez cały kurs się nasłuchaliśmy, my obcokrajowcy, że przynajmniej na początku (nie wiem ile lat) nie możemy oprowadzać w języku duńskim, bo słychać nasz akcent i inną melodię i Duńczycy nie są przyzwyczajeni, itepe. Ok, wyobrażam sobie, że mogłabym nie zrozumieć pytania na temat szczegółów architektonicznych, ale raczej powinno to działać w obie strony…


Tak, czy siak, w tym sezonie letnim siedzę w Danii i pracuję, jak przypływają wielkie wycieczkowce mające 4,600 pasażerów na pokładzie:


Princess w Aarhus - artykul


IMG_4117.JPG


i codziennie są w innym mieście. Do Aarhus wpadają na ok.8 godzin i większość z nich wykupuje koszmarnie drogie wycieczki autokarowo-piesze po mieście, w ciągu których wiele rzeczy oglądają prze okno autobusu:


link do wycieczek


Przy pierwszym rejsowym statku miałam na przykład cztery osoby o kulach, choć program wycieczki mówił wyraźnie, że jest 70 minut forsownego marszu… Jedna pani też domagała się, żebym w skansenie pokazującym miasto z czasów Andersena zaprowadziła ich do Małej Syrenki - która znajduje się w Kopenhadze, w której byli kilka dni wcześniej…. Zgadzam się, że duńska syrenka jest na tyle mała, że mając wycieczkę w amerykańskim stylu i w tempie maratonu, można ja łatwo przeoczyć, no ale jednak czad…


Rejsów jednak nie jest tak znowu wiele w tym sezonie i nie wiadomo ile mi przypadnie miejskich wycieczek w ścisłym sezonie, czyli lipcu i sierpniu, więc z własnej inicjatywy oprowadzam głównie po angielsku (albo po polsku) z paroma znajomymi cudzoziemskimi przewodnikami za napiwki w ramach działalności Aarhus Explorers. I przede wszystkim przewodnikujemy w weekendy. Na razie jesteśmy na fejsie, ale strona internetowa też się robi. Wymyślamy swoje trasy i ulubione tematy i jak na razie udaje się przyciągnąć zainteresowanych.

Oto kilka fotek z moich spacerów, reszta do obejrzenia na stronie fejsbukowej Aarhus Explorers. Nie widzę tez powodu, żeby też nie zalajkować strony. Jest przecież śliczna! I to ja za nią stoję. I widzę, kto ją lubi, a kto jeszcze nie. Więc wiecie…..


_MG_0510.jpg


_MG_0555.jpg


_MG_0549.jpg



_MG_0707.jpg


_MG_0759.jpg



_MG_0789.jpg


Wednesday, February 18 2015

Przytul policjanta czyli krajobraz po bitwie

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie kiedyś wiersz Wisławy Szymborskiej ‘Terrorysta, on patrzy’ z 1976 roku (http://forum.mlingua.pl/archive/index.php/t-19362.html). Sytuacja opisana w wierszu - podłożenie bomby w publicznym miejscu i zabicie przypadkowych ludzi była jak z koszmarnego snu.

Ale po 11 września 2001 stała się rzeczywistością. Madryt. Londyn. Filmy na Twitterze z egzekucji porwanych obywateli Zachodu, a ostatnio 21 Egipcjan zamieszczane przez zwolenników Państwa Islamskiego. Paryż. Kopenhaga. Taka jest nasza codzienność. Coraz bardziej oswojona.

Już nie jesteśmy bezpieczni, ani w domu, ani za granicą. Ryzykiem jest pójście do sklepu, kina, teatru, na czyjąś uroczystość religijną, podróżowanie po Europie i poza Europę. Nagle staliśmy się dla innych wrogiem. Wystarczy, że reprezentujemy inną religię (nieważne, iż niezbyt żarliwie) albo poglądy.

(fot.: Ukendt Aarhus - wiec w Aarhus 16 lutego 2015)

Również Dania w ubiegły weekend (14 lutego) przeżyła szok. W stolicy ten sam napastnik najpierw ostrzelał Dom Kultury, w którym odbywał się wieczór o wolności słowa i ranił śmiertelnie jedną osobę, a po kilku godzinach próbował wtargnąć do synagogi, gdzie odbywała się uroczystość Bat Mitzvah i zabił ochroniarza. Po następnych godzinach został namierzony i zabity przez policję. W niedzielę Dania przeżyła następny szok, kiedy na miejscu zabicia terrorysty pojawiły się kwiaty (szybko usunięte) i wyrazy poparcia dla zamachowca. W poniedziałek wszystkie duże miasta zorganizowały wiece upamiętniające zabitych przez zamachowca, albo akcje ‘Przytul policjanta’ w geście podziękowania i solidarności dla policji.

Ale jedno jest pewne. Dania już nie będzie spać spokojnie.

Inni też nie. Nie tylko z powodu strachu przed radykalnymi islamistami. Wystarczy tzw. wojna hybrydowa, gdzie niezidentyfikowane (sic!) ugrupowania zajmują terytorium sąsiedniego państwa i zrównując wszystko z ziemią z pomocą ciężkiego sprzętu udają, że ich tam nie ma. Od roku ich tam nie ma. Bo wystarczy rok, żeby się przyzwyczaić, żeby oswoić sytuację i wykonywać gesty zamiast czynów. Europa, ona patrzy.

——————————————

KRAM EN BETJENT ELLER LANDSKABET EFTER SLAGET

Jeg husker, hvor rystet jeg engang var over et digt af Wisława Szymborska 'Terroristen, han ser på' fra 1976 (http://forum.mlingua.pl/archive/index.php/t-19362.html - via linket på polsk/engelsk). Situationen, der beskrives i digtet - en bombe på et offentligt sted som dræber tilfældige mennesker - var som et mareridt.

Men efter 11. september 2001 blev det en realitet. Madrid. London. Videoer på Youtube med henrettelsen af ​​kidnappede vesterlændinge eller for nyligt 21 egyptere; det hele udgivet af tilhængere af den Islamiske Stat. Paris. København. Dette er vores hverdag. Bare mere og mere normalt.

Vi er ikke længere sikre, hverken hjemme eller i udlandet. Der er risiko ved at gå på indkøb, i biografen, i teateret, til nogens religiøse ceremoni, rejse i Europa og udenfor Europa. Pludselig blev vi den andens fjende. Bare pga. en anden religion (uanset hvor meget vi tror eller ej) eller pga. synspunkter.

Danmark var også i chok sidste weekend (14. februar). I hovedstaten affyrede en angriber først skud mod et Kulturhus, hvor der var en forelæsning og diskussion om ytringsfrihed og sårede én person dødeligt. Efter et par timer forsøgte han at bryde ind i en synagoge, hvor en ceremoni for Bat Mitzvah blev holdt og dræbte en dørvagt. Efter endnu en time blev han opsporet og dræbt af politiet. I søndags oplevede Danmark et andet chok, da der på stedet, hvor terroristen blev dræbt, dukkede blomster op (og hurtigt blev fjernet) og der blev udtrykt støtte til ham. I mandags organiserede alle de store byer demonstrationer, som mindes dem terroristen dræbte, og der var en kampagne for ‘Kram en betjent’ som en gestus af tak til og solidaritet med politiet.

Men én ting er sikkert. Danmark vil ikke længere sove roligt.

Andre vil heller ikke. Ikke kun på grund af frygt for radikale islamister. Men pga såkaldt hybrid-krig, hvor uidentificerede (ja ja…. ) grupper kan besætte et territorium af sit naboland, og ødelægge alt på jorden ved hjælp af tunge våben. samtidig med at lade som om at de ikke vil blive der. Det har så varet et år. Fordi et år er nok til at vænne sig til at situationen er normal, og fordi at for nogen er det at gøre fagter vigtigere end udføre handlinger. Europa, hun ser på.

Friday, February 13 2015

Tubylcza architektura czyli deja vu

Się okazuje, że po raz kolejny jestem świadkiem transformacji miasta, które mi się podoba, które regularnie odwiedzam i w którym ta transformacja polega na budowie nowej infrastruktury, estetycznej, zrównoważonej i przyjaznej mieszkańcom.

Widziałam jak Bilbao zmieniło się z zapyziałego szarego miasta, gdzie jeździło się z Zornotzy na rebajas w dynamiczne miasto kultury z Muzeum Guggenheima na czele. A potem Hamburg z projektem Hafen City, realizowanym do dziś. Albo Berlin, gdzie nagle w samym sercu miasta wyrosła nowoczesna dzielnica.


Rzut beretem mam teraz Aarhus z kilkoma ciekawymi projektami architektonicznymi, z których jeden, Aarhus Ø, przywodzi mi na myśl Hafen City właśnie. Bo też polega na przekształcaniu terenów przy samym morzu, konkretnie starego portu kontenerowego. Latem 2012 roku poszliśmy tam na inspekcję, właśnie budowali osiedle pod nazwą 'Góra Lodowa’:


_MG_5405.jpg


_MG_5421.jpg


_MG_5420.jpg


Dziś (to zdjęcia z inspekcji letniej) już jest zamieszkane, wygląda tak:




IMG_2944.JPG



IMG_2946.JPG



IMG_2948.JPG


i widać, że następny etap projektu już jest w budowie. Moim zdaniem najładniej budynek wygląda z daleka,


IMG_2959.JPG


ale nie przeszkodziło to w tym, by został Budynkiem Roku w tymże konkursie w kategorii HOUSING:


http://www.huffingtonpost.com/2015/01/30/building-of-the-year-2015-arch-daily_n_6581882.html



A propos konkursów i nagrody Mies Arch Award - najnowsze muzeum w Aarhus - MOMU


IMG_3290.JPG


jest na liście 40 projektów razem z trzema projektami zrealizowanymi w Polsce!


http://www.archdaily.com/597122/40-projects-shortlisted-for-the-2015-eu-prize-for-contemporary-architecture-nil-mies-van-der-rohe-award/


W maju okaże się kto wygra! Dobrze byłoby gdyby to był projekt z Warszawy. Piękny im wyszedł ten budynek…


Ps. Trochę więcej o tym projekcie pod nazwą 'Aarhus Wyspa' w starym porcie kontenerowym, gdzie stoi już Góra Lodowa i inne budynki, np. akademiki tutaj:


http://cphpost.dk/news/big-ambitions-for-a-new-waterfront-area-in-aarhus.10904.html


Reasumując - czasami nie jest tu aż tak nudno jak wieszczył mi Wesoły. Ale tylko czasami!




Friday, January 30 2015

Trudy emigracji czyli czego mi tutaj brak


IMG_3670.JPG

Kończy się styczeń, wstyd, że nie było jeszcze nowego postu w 2015 roku. Pomysł kradnę od Agnieszki, a raczej spełniam jej życzenie. Powiedziała, że chciałaby więcej poczytać w moich zapiskach o Polsce. W kontekście Danii, ale o Polsce.

Koniec roku spędziłam w Poznaniu i jak zwykle po wizytach w domu, nachodzi mnie teraz tęsknota za wieloma rzeczami, które są tylko tam, a tu ich nie ma.

Nie będę pisać o oczywistościach. Że najbardziej mi brak, fizycznie mi brak tutaj kilkorga ludzi. Że wiem, iż takich przyjaźni jakie mam tam, tutaj nigdy nie zbuduję. I mimo, że dzieli nas tylko 8-9 godzin podróży (jak się dobrze przyciśnie) i jest skype, i facetime, i telefon, to nie wiem jak długo jeszcze moje wyjazdy z Roboczej będą dla mnie takie trudne.


Oto lista przykładowych rzeczy, których mi tu bardzo brakuje i za którymi tęsknię (kolejność jest absolutnie przypadkowa):

  • Teatr Polski
  • kino Muza
  • bogate życie kulturalne w Poznaniu (kto nie wierzy, że jest bogate niech przyjedzie do Aarhus i zobaczy jak droga jest kultura)
  • Rynek Wildecki i w ogóle tradycja targów ulicznych w takiej obfitości
  • kiełbasa, kabanosy itepe (tęsknota za nimi mnie dopada, jak kończą się zapasy od Karoliny)
  • biały ser
  • Kuba Wojewódzki Show co wtorek
  • Gazeta Wyborcza w papierowym wydaniu
  • spotkania ze znajomymi w mieście


To jest to, co mi przychodzi do głowy teraz, 30 stycznia, o godzinie 15.56. Oczywiście bez stałego dostępu do w/w rzeczy można żyć, w ogóle można żyć bez wielu innych rzeczy, ale sami wiecie. A teraz parę słów do tych, co powiedzą, że narzekanie to nasza narodowa cecha, niezależnie od aktualnego miejsca zamieszkania.

W Aarhus jest tak naprawdę bardzo ładny teatr. Architektonicznie perełka secesji na ziemiach duńskich. Ale w nim jeszcze nie byłam na żadnej sztuce, bo grają po duńsku! Może bym nie zrozumiała. Choć ostatnio sobie myślę, że na coś byłoby trzeba iść, widziałam, że mają ‘Konstelacje’, Teatr Polski też to gra, wprawdzie tego nie widziałam, ale gdyby np. zagrali ‘Panny z Wilka’ albo ‘Szczaw, frytki’ to bym poszła.

Jest też kino studyjne. Nazywa się nawet ładnie, ‘Na wschód od Edenu’, nawet ma kawiarnię jak Muza, chodzę tam nawet, ale nie tak znowu często jak do Muzy.



IMG_2542.JPG


Filmów polskich też nie mają za wiele, byłam tam na trzech - ‘Płynących wieżowcach’, ‘Wałęsie’ i ‘Idzie’. Przy okazji tej ostatniej w ogóle się okazało, że to jest duńsko-polski film (może już o tej wstrząsającej wiadomości pisałam: http://polennu.dk/dansk-polsk-film-i-sort-hvid-er-europas-bedste) Teraz grają ‘Papuszę’. Ale raczej nie pójdę. Czekam na ‘Bogów’.

Kulturalnie to zauważam wzmożoną aktywność w mieście Aarhus raz na rok przy okazji Festuge (taki la Grande Semana, Tydzień Miasta, we wrześniu) i nad morzem raz na dwa lata przy okazji biennale Sculptures at the Sea. Nie ma się co oszukiwać, to nie Poznań, gdzie festiwal goni za festiwalem i wszystko jest adekwatnie reklamowane. Tutaj bardzo niedomaga promocja takich wydarzeń. Parę razy dowiedziałam się po fakcie, nawet ze znajomymi mamy grupę na fb, gdzie się informujemy o jakiś atrakcjach, bo naprawdę można się nie zorientować, że coś się w ogóle w tym mieście dzieje.

Ciekawiej jest może jeśli porówna się poziom muzeów w obu miastach. Po pierwsze - Aros. Muzeum Sztuki Aros. Głównie sztuka nowoczesna, ale też malarstwo duńskie od przynajmniej XIX wieku. Drugie w Danii, co do ilości odwiedzających (zaraz za Louisianą). I pięknym tęczowym tunelem na budynku, który by chyba co niektórzy w Polsce chceli wysadzić w powietrze, gdyby tylko mogli.


IMG_2434.JPG


No i zupełnie nowe muzeum, MOMU, archeologiczno-etnograficzne:

http://www.museumsandheritage.com/advisor/news/item/3979



IMG_3288.JPG


Rynków ulicznych tu co prawda prawie nie ma, ale za to we wszystkich supermarketach przez cały rok są w sprzedaży wysokiej jakości warzywa i owoce. Smaczne pomidory, ogórki zielone, papryka, sałaty, rzodkiewka, maliny, jagody itepe. I nie są wcale super drogie dla Duńczyków. W Poznaniu nie ma takiego wyboru i smacznych, świeżych warzyw nawet w Piotrze i Pawle. Sprawdziłam osobiście.

Takich obfitości kiełbas nie ma nigdzie oprócz Polski i wszyscy to przyznają. Na szczęście Karolina jeździ raz na miesiąc do Polski… Poza tym okazało się, że lubię flæskesteg i różne steki.


IMG_3674.jpg


Zamiast białego sera w Danii jem wędzony biały ser, o konsystencji homogenizowanego, nazywa się ten ser røgeost i pochodzi z wyspy Fionia (Fyn). Uwielbiam go i wożę jego enztuzjastom do Polski.


IMG_3672.jpg


Poza tym wybór żółtych serów tez jest nieporównywalnie większy, z duńskich mleczarni naprawdę moglibyśmy brać przykład, umieją robić nie tylko łagodne sery!


IMG_3675.jpg


Co do Kuby, to wciągam go online w Poznaniu. Jednego po drugim. Zresztą daję tu radę bez jego wygłupów. Zamiast Kuby mam np. Netflix.

Gazetę żydowsko-michnikowską wciągam też online. A WO Extra zostawia mi Tati.

Ze znajomymi się spotykam w innym mieście. Jak przyjadą do Aarhus. Albo jak pojadę do nich. Po prostu trochę rzadziej.


Więc jednak wychodzi na to, że jeszcze trochę tu wytrzymam. A w międzyczasie Poznań jeszcze bardziej wypięknieje, minie moda na centra handlowe i powstaną w nich inne instytucje, najlepiej kulturalne, albo po prostu się je zrówna z ziemią, powstanie sieć ścieżek rowerowych podobnych do duńskich, w centrach dużych miast zacznie się liczyć człowiek, a nie samochód (co głosi od lat w Danii i na świecie pan Jan Gehl), a miasto Aarhus dorobi się prawdziwego punktu Informacji Turystycznej (tak, wiem, w Poznaniu mamy kilka, ale nie wymagajmy za wiele od tych biednych Duńczyków). I wtedy, jak już będzie stałe połączenie powietrzne, najlepiej tanimi liniami, z Poznania do Aarhus (albo do Billund) będziemy do siebie tak często latali, że czasem będziemy się nawet mijali!


Wednesday, December 31 2014

Szok w Danii czyli niespodzianki na koniec roku

Koniec roku, a raczej jego dwa ostatnie miesiące, przyniosły mi kilka niespodzianek. Pierwsza to taka, że w Danii można nie płacić kilka miesięcy za wykonywaną pracę, mimo, że kontrakt jak wół mówi, że wynagrodzenie jest przelewane do 14 danego miesiąca. Fakt, że duża ta kasa nie była (jak na duńskie warunki), bo praca tylko 8 godzin w tygodniu, ale zawsze. Najbardziej rozczuliło mnie, że za każdym razem tłumaczenie było inne. W pierwszym miesiącu, że kontrakt był podpisany niedawno, więc zapłacą w przyszłym razem z bieżącym miesiącem. W przyszłym miesiącu moje papiery zawieruszyły się nie na tej kupce (pardon!), na której były papiery do przelewów. Po interwencji u pań, które mnie zatrudniały (ale nie z działu księgowego) i ich staraniach, już już mieli mi zapłacić, ale znowu coś się stało, może ktoś był na wakacjach i konto świeciło pustkami. Znowu interweniowałam, pani zatrudniająca mnie pytała w księgowości i finansach, dzwoniła do mnie i coś tam mówiła o różnych terminach przelewów jeśli chodzi o różne stanowiska, a kasy jak nie było, tak nie było. Wreszcie poprosiłam o nazwisko osoby, która moje panie tak zwodziła i napisałam mejla bezpośrednio do jej szefowej (działu tzw.ekonomicznego) i do jej wiadomości, czy następny termin, który podała jest realny i że w ogóle co to za skandal z tym niepłaceniem i takie tam…. Sprawa skończyła się tak, że przelali kasę 11 grudnia za pracę wykonywaną w placówce edukacyjnej od 18 sierpnia. Kontrakt się kończy dziś. I już raczej go nie przedłużą, bo chyba przesadziłam z tym bezpośrednim awanturowaniem się w dziale, który był bezpośrednio odpowiedzialny za ten burdel. Chyba chodziło o to, żeby te zatrudniające mnie panie mogły tam chodzić, dzwonić i mieć coś do roboty. A poza tym, kto to widział tyle stresu przysparzać biednym ludziom…


Druga niespodzianka wiąże się z duńską superprodukcją telewizyjną, serialem ‘1864’. Serial był wyświetlany w niedzielę o 20.00 i miał oglądalność ponad 1 milion widzów na odcinek. Wszyscy sobie ostrzyli zęby na ten serial, bo to 150 lat od pamiętnej i tragicznej wojny w 1864. Powiem tylko, że chybione decyzje króla duńskiego i polityków w tej tzw. II Wojnie Szlezwickiej doprowadziły w tymże roku do całkowitej klęski duńskiego wojska w sporze o południowe tereny Danii, które właśnie wtedy zostały bezpowrotnie stracone. To była porażka porównywalna z klęską powstania warszawskiego. Dania przestała być znaczącą siłą w Europie. Więcej w różnych językach można poczytać tutaj:


http://pl.wikipedia.org/wiki/Wojna_duńska_1864_roku


Serial ostatecznie kosztował prawie 175 milionów koron, ma mnóstwo bitewnych scen z efektami specjalnymi, ‘gwiazdorską’ obsadę i niestety wręcz pławi się w patosie, sentymentalizmie i kiczu. Poza tym trzy pierwsze odcinki miały sceny, które wywołały niesmak i pytanie o zasadność w/w (pierwszy odcinek: scena grupowego onanizowania się kilku chłopców i łapania spermy do słoika; drugi odcinek: seks z krową - zły dziedzic zmusza do tego swojego kumpla; trzeci odcinek: dziedzic gwałci młodą Cygankę). Doszło do tego, że wszyscy zakładali się kto kogo zgwałci albo poćwiartuje w czwartym odcinku.

Po polsku garść informacji i zajawka tutaj:


http://naekranie.pl/aktualnosci/1864-zwiastun-historycznego-serialu-o-wojnie-dunskiej


Następne zdziwienie to eksperyment jak należy traktować młodych radykalnych muzułmanów, mieszkających w Danii, którzy wyjechali walczyć za Państwo Islamskie. Otóż w Aarhus wymyślili, że to typowa młodzieńcza, buntownicza faza i gdy tacy młodzieńcy wracają należy zapewnić im pomoc psychologa i jak najszybciej wdrożyć w zdrowe struktury społeczne czyli zapewnić edukację albo pracę. Dostają zatem niedawni najemnicy sposobność udziału w szkoleniach, praktykach i szerokim wachlarzu zajęć sponsorowanych przez gminy. Jak powiedzie się eksperyment, zobaczymy.


Ostatnia niespodzianka i zarazem niezła rozrywka to był program w dwóch odcinkach o złowieszczym tytule ‘Den dag de fremmede forsvandt’ (Dzień, w którym zniknęli obcy). Był to trzymający w napięciu program przedstawiający prosty eksperyment - oto grupa rodowitych Duńczyków, którzy aktualnie są bezrobotni dostają ofertę pracy, którą normalnie wykonują obcokrajowcy. I tak trzy kobiety w różnym wieku (24-50 lat) mają być pokojówkami w hotelu, jeden młody chłopak ma być kelnerem w tajskiej, rodzinnej restauracji, dwóch facetów po 30stce pracuje w fabryce produkującej palety, innych dwóch w jakieś innej fabryce i dwie panie w gospodarstwie rolnym przy zbiorach sałaty lodowej. Wszyscy dostają zasiłki dla bezrobotnych od państwa i Urzędy Pracy starają się im znaleźć pracę. Mogą się zatem sprawdzić przez tydzień, na płatnym stażu od poniedziałku do piątku, czy praca zazwyczaj wykonywana przez obcokrajowców będzie im się podobała i będzie atrakcyjna finansowo. Praca w hotelu okazała się za ciężka dla wszystkich trzech kobiet, jedna zakończyła eksperyment w trzecim dniu ze względu na problemy z kręgosłupem. Jedyna, która dostała ofertę dalszej pracy w tymże hotelu odmówiła, bo mając troje czy czworo dzieci będzie nadal otrzymywać większe zasiłki niż jej pensja w hotelu (kobieta ma 34 lata i nigdy nie pracowała zawodowo). Chłopak mający staż w restauracji tajskiej w ogóle się tam nie pojawił o umówionej godzinie i nawet nie powiadomił restauracji. Zapytany przez dziennikarza dlaczego nie przyszedł, powiedział, że podliczył sobie wydatki na dojazd i inne i wyszło mu, że zarabiałby tylko 2000 koron więcej niż ma na zasiłku, więc mu się to nie opłaca. Dlaczego nie zadzwonił do restauracji, nie zdradził. W fabryce palet poszło lepiej, jeden z facetów spóźnił się do pracy tylko w drugi dzień (3 godziny) i drugi z nich dostał ofertę stałej pracy, ale też pensja nie była dla niego wystarczająco atrakcyjna, żeby ją wziąć. W drugiej fabryce, położonej gdzieś blisko granicy z Niemcami i zatrudniającej pracowników z Niemiec obaj Duńczycy dostali po tygodniu pracę i ją przyjęli, ale nie przeszkodziło to jednemu z nich cały czas wygadywać, że to skandal, że obcokrajowcy kradną Duńczykom pracę i przez takich jak oni jest tylu bezrobotnych w Danii. Dodam, że z kolegą przy taśmie rozmawiał po duńsku, bo tenże Niemiec, jak wielu w tej fabryce, był z mniejszości duńskiej w Niemczech… Na duńskiej farmie, która przyjęła dwie stażystki jedna zrezygnowała, bo praca była dla niej za trudna fizycznie, a do drugiej gospodarstwo odezwie się przed następnym sezonem. Właściciel bez ogródek powiedział dziennikarzowi, że przez to od lat nie ma żadnych duńskich pracowników, sałatę zbiera się tylko przez pół roku, więc opłaca się to tylko pracownikom z biedniejszej części Europy, bo przez następne pół roku mogą całkiem wygodnie żyć w swoich krajach za 6-miesięczną duńska pensję.

Tak, czy siak ten wielce pouczający i zabawny dla nas program pokazał, że niestety niektóre duńskie firmy po prostu nie poradziłyby sobie bez zagranicznej siły roboczej - http://www.dr.dk/tv/se/den-dag-de-fremmede-forsvandt/den-dag-de-fremmede-forsvandt-1-2#!/

I tak też jest w innych krajach Europy Zachodniej zapewne…..


To jest ostatni wpis w starym roku, życzę Wam i sobie wielu pozytywnych niespodzianek w Nowym. Niech nam się darzy, jak mówią starożytni Słowianie…



Wednesday, November 19 2014

Wzajemne szokowanie czyli emigracja buraczana kontra goli tubylcy

Dziś jest środa, dziesiąty dzień bez cienia słońca nawet, nie pamiętam kiedy ostatnio było tu tak mało światła. Lepka ektoplazma (tak, tak, czytało się niedawno książki Bator) owija północ Europy, mam nadzieję, że w moim kraju rodzinnym jest nieco lepiej. Ciężko się wstaje i zanim człowiek się doprowadzi do pionu po czwartej kawie, znowu zapada noc. Na dodatek pokończyły się seriale, to naprawdę chamstwo, że kończą się one już miesiąc przed Gwiazdką. Dobrze, że w Danii jest tradycja telewizyjnych kalendarzy świątecznych, za niecałe 2 tygodnie znowu się przyssiemy do jakiegoś na 24 dni…. Dobrze, że chociaż ten internet działa, nie to, co w Chinach na przykład, Facebook mają reglamentowany. Trochę radości przyniosły mi wybory lokalne (nie, nie afera z programem do liczenia, ale sytuacja w Poznaniu). Jest nadzieja na obalenie kolesia, który nie wie kiedy skończyć i którego wszyscy mają dosyć. Oj, będzie się działo, jaka szkoda, że nie będę głosować!!! Przy okazji natrafiłam na wiadomość o audycji radiowej, zawieszonej na FB przez znajomego, bardzo ciekawej, wysłuchałam jej dwa razy, o kraju, w którym aktualnie mieszkam, przede wszystkim słynnej tutaj emigracji buraczanej (nie mylić z kartoflaną, niemiecką - http://da.wikipedia.org/wiki/Kartoffeltyskere )

Emigracja buraczana w Danii, pierwsza duża emigracja polska, to zjawisko z XIX wieku, wydaje się, że Polacy to naród niezwykle mobilny, tradycje emigracji mamy wyssane z mlekiem matki. Otóż w 1893 przyjechało 400 polskich kobiet na południe Danii, konkretnie na wyspę Lolland, gdzie były od wiosny do jesieni robotnicami sezonowymi. Od tamtej pory przyjeżdżały regularnie, w 1908 roku uchwalono nawet specjalne prawo dot. polskich robotników, które regulowało ich warunki pracy i życia, zarobki, czas pracy, gwarantowało prawo do opieki zdrowotnej itp. Kiedy wybuchła I Wojna Światowa wielu Polaków zdecydowało się zostać na stałe. Do dziś szczególnie dużo polskich nazwisk można spotkać właśnie w południowych regionach kraju - więcej można poczytać tutaj, po duńsku, ale od czego mamy Google Translator i parę szarych komórek: http://da.wikipedia.org/wiki/Polske_landarbejdere_i_Danmark

Ale piszę o tym też dlatego, że w audycji przypomniana jest etymologia duńskiego powiedzenia ‘at leve på polsk’, które powstało przy okazji zatrudniania polskich robotników na buraczanych wykopkach. ‘Życie po polsku’ oznaczało życie na kocią łapę, bo w protestanckiej Danii trudno było o katolickich księży, którzy mogliby dać ślub polskim robotnikom, więc zdarzało się, że mieszkało się po prostu bez ślubu. Do dziś używa się tego powiedzenia, nawet ściągnęłam sobie od Agnieszki pomysł umieszczenia go na zawiadomieniu o własnym ślubie. Jak to leci po niemiecku, Agnieszkum, coś z psem?


slub1.JPG


slub2.JPG

Co do audycji, rozśmiesza, co szokowało przyjezdnych Polaków u Duńczyków (posłuchajcie). Do dziś zresztą jest taki stereotyp Duńczyka - Piotr S. - ucieszysz się…. Wywiadu udziela tłumaczka pamiętników Andersena, Polaków szokowało też to, jak światli byli rolnicy duńscy. Czytali baśnie Andersena, chodzili na spotkania z nim, ba, pisywali do niego listy! Ale w audycji mamy nie tylko wiek XIX, jest też o późniejszych polskich emigracjach do Danii, powojennej albo tej w 1968 roku, jest też dużo o duńskim pragmatyzmie i o tym dlaczego nie brali czynnego udziału w II Wojnie Światowej - http://www.polskieradio.pl/8/472/Artykul/1290513,Dunczycy-szokowali-polskich-chlopow

Miłego słuchania, szczególnie tym, co mają dość listopadowej szarówki, wpędzającej nas w chandrę….

Tuesday, July 1 2014

Fetor w Waxies nad ranem, czyli fekaliada a la danesa

Pomysł do tego postu narodził się niestety dawno temu. Jednak wrodzony takt, wrażliwość, dobre maniery i niechęć do wchodzenia na drogę, jak to lapidarnie nazywała Kiera, fekaliady skutecznie mnie od publikacji odwodziły. Zniesmaczę wiele osób i rozwieję ich wyobrażenie o doskonałej duńszczyźnie zapewne, no ale dłużej już nie zdzierżę. Granice zostały przekroczone! Dania ma, jak wcześniej już pisałam, również swoją ciemną, brudną, odrażającą nawet stronę.

Chodzi mi o zachowania ludzkie w przestrzeni publicznej, w środkach transportu publicznego, restauracjach, pubach, przy stole, słowem tam, gdzie otaczają nas i obserwują inni. Chodzi mi o zachowania lekko odstręczające, natomiast tutaj traktowane jako naturalne, których nie należy się wstydzić czy tłumić. I nie chodzi o sprawę chodzenia nago, bardzo rozpowszechnego wśród Duńczyków - Piotr S. przed moim wyjazdem na północ: ‘’To prawda, że tam wszyscy chodzą nago po mieszkaniu?’’ Piotrze, kurde, nadal nie stwierdziłam znaczącego odchyłu od normy w tym względzie... Może mam za mało obiektów badawczych. Oczywiście, studenci na kampusie w Aarhus chętnie prezentują się nago przy okazji kapsejlads, takich ich juwenaliów, np.:



albo biegają w stroju Adama po uniwersytecie przy okazji Friday Bar. Ale na pewno nie wszyscy. A poza tym każdy, kto mnie zna, wie, że nagie ciało ludzkie odrażające dla mnie nie jest.

Nie będzie też o powszechnym kładzeniu nóg/stóp (czasem w butach) na przeciwległe siedzenia w pociągach i kompletne ignorowanie nowych podróżnych, którzy chętnie by usiedli. Ale o pociągach i autobusach będzie, bo podobnie jak w Poznaniu korzystam tu namiętnie z transportu publicznego.

DŁUBANIE W NOSIE

Zdarza się w pociągach i autobusach, bo Duńczycy mają tendencję do siadania samemu, a nie do dosiadania się. Często to dosyć humorystyczny obrazek, np. w autobusach SOLARIS jeżdżących po Aarhus - pod jednym oknem są pojedyńcze siedzenia, najbardziej pożądane, wszystkie zajęte, pod drugim podwójne siedzenia i w każdym rzędzie zajęte tylko jedno miejsce. I zawsze znajdzie się ktoś, kto uważa, że jest niewidzialny i dłubie zapamiętale w nosie..... To samo w pociągach. W kinie. W ostatnią sobotę byłam w największej w Europie kopalni wapienia, dziś dostępnej do zwiedzania jak Wieliczka i potem obejrzałam film na ich stronie, promujący jaskinię (zwróćcie uwagę na minutę 2:28):

http://www.monsted-kalkgruber.dk/en

PUSZCZANIE BĄKÓW

Też plaga transportu miejskiego. Naprawdę robią to nagminnie. W pubach jak już są napici, czasem śmierdzi jak w latrynie, to raport mojej znajomej, która pracowała w Waxies, piękna dziewczyna, pewnie miała napiwki na pęczki, ale nie dała rady, przez naprutych jak stodoła facetów, co przychodzą po północy i pierdzą w stołki, jeden obok drugiego (jej słowa). Sytuacja, która przelała czarę goryczy i przytrafiła się mnie - siedzę w pociągu do domu, może 2 minuty do odjazdu i naprzeciwko mnie siedzi pan, pewnie wraca z pracy, może trochę młodszy ode mnie, ogląda coś na iPadzie, którego trzyma w rękach na poziomie oczu, nogi w rozkroku. I nagle głośno puszcza bąka. W moją stronę. Bez drgnięcia powiek. Zero jakiejkolwiek reakcji z jego strony

W sumie może w/w nie powinno mnie tak dziwić. Pamiętam cały numer magazynu ‘Samvirke’ (kolorowa, ilustrowana gazetka dostępna w sieci supermarketów, która zawsze ma jakiś temat wiodący) poświęconego właśnie wypróżnianiu i czynnościom koło tego. Również tego, że puszczanie bąków jest zdrowe i zgodne z naszą fizjologią…

kupa1.jpg


kupa2.jpg

kupa3.jpg

….. ilustrującego różne typy stolca…..


kupa4.jpg

…. i instruującego jak siedzieć na toalecie….

DŁUBANIE W ZĘBACH

Pierwsza z rzeczy, którą tu zaobserwowałam i która doprowadza mnie prawie do wymiotów (o których w tym poście nie będzie mowy). Powszechne dłubanie w zębach po posiłkach przy stole... Wykałaczkami, które do tego zachęcają albo palcami. Robiąc ohydne miny i demonstrując stan jamy gębowej. Tym bardziej jest to bolesne, że robią to bliscy, znajomi, jak jesteśmy zapraszani na kolacje albo jeżdzimy gdzieś razem, itepe... Szczyt tego procederu zaobserwowałam w tutejszym ratuszu, jak byłam na jednym posiedzeniu, na który jest wstęp wolny. Po przerwie obiadowej politycy wrócili na salę i jedna pani, nie pamiętam z jakiej partii, wyjęła z torebki specjalny przybornik i zaczęła wydłubywać jedzenie różnymi przyrządami siedząc twarzą do publiczności! Kimek pytany, dlaczego tak robią, odparł, że chodzi o higienę jamy gębowej. No jestem za! Ale dlaczego przed moim nosem?! Od tego jest łazienka i lustro i ewentualnie szczoteczka do zębów!

I NA DESER, SPECJALNIE DLA JAGIENKI, EKSHIBICJONIZM.

Nie liczę tego wcześniej prezentowanego, na tych ich juwenaliach, bo to takie młodzieńczo-festiwalowe ciągotki do taplania się w błocie, kąpania w jeziorze, itepe. Ale z koleżanką Jagienką miałyśmy taką przygodę w pięknym miasteczku Ribe - idziemy główną uliczką obok najciekawszych atrakcji i małej rzeczki i na ławce siedzi starszy pan w bardzo krótkich spodenkach. To przykuło naszą uwagę, bo działo się to w połowie kwietnia, a nie teraz w pełni lata. No i w zwiąku z tym, że te rajtki takie krótkie, cały sprzęt wystawał i że się tak wyrażę, spoczywał na tej ławce. I moja przyjaciółka, na zabój zakochana w kraju Hamleta, spojrzała na mnie wstrząśnięta i powiedziała:’’Nie myślałam, że tu są ekshibicjoniści!’’ No cóż, parafrazując zakończenie pewnego filmu - nothing is perfect!

——————

STANKEN I WAXIES OM MORGENEN ELLER EKSKREMENTALIADA A LA DANESA

Ideen til dette indlæg blev desværre født for lang tid siden. På trods af min medfødte takt, sensitivitet, gode manerer og uvilje for at træde nogen over tæerne, og som Kiera rammende kaldte - fekaliada (ekskrementaliada) afskrækkes jeg effektivt fra at skrive det hele. Jeg må chokere en masse mennesker og måske bortfeje deres idé om den perfekte danskhed, men jeg kan ikke længere tåle det. Grænsen er overskredet! Danmark har også, som jeg har skrevet tidligere, en mørk, beskidt, ulækkert side.

Jeg taler om menneskers adfærd i det offentlige rum, i offentlige transportmidler, restauranter, barer, ved bordet, kort sagt alle steder, hvor vi er omgivet af og mødes med andre. Jeg mener opførsel, som er en smule afskrækkende, men her behandles som naturlig, som ingen bør skamme sig over eller undertrykke. Og det handler om at færdes nøgen, meget populært blandt danskere - Peter S. før min tur nordpå: “Er det rigtigt, at alle går nøgen rundt i husene?” Peter, for Søren, jeg stadig har ikke fundet signifikant empiri af standarderne i denne sag ... Måske har jeg heller ikke nok forskningsobjekter. Selvfølgelig er visse studerende på campus i Århus ivrige efter at præsentere sig selv nøgne, når de holder Kapsejlads, dvs. ved studenterfesten i maj (se billeder ovenpå) eller de løber i adamskostume ved universitetet, når der er Fredagsbar. Men bestemt ikke alle. Og desuden ved dem som kender mig, at den nøgne menneske-krop ikke er frastødende for mig.

Her vil jeg heller ikke skrive om at sætte ben / fødder (sommetider med skoene på) på det modsatte sæde i toget og fuldstændig ignorere de nye rejsende, der gerne vil sidde ned. Men lige et ord mere om tog og busser, fordi jeg ellers, ligesom i Poznan, bruger den offentlige transport med glæde.

Næse-pillen

Det sker i tog og busser, nok fordi danskerne har en tendens til at sidde alene, og helst ikke at sætte sig ved siden af en anden. Det er ofte et ganske humoristisk indslag, for eksempel i de SOLARIS busser fra Poznan, som kører i Århus - enkeltsæderne ved vinduet er de mest ønskelige, og skulle alle være besatte, vil de andre dobbeltsæder og hver række kun være besat ét sæde ad gangen. Og der er altid nogen, der tror, at de er usynlige og febrilsk piller næse ..... Det samme sker i togene. I biografen. Sidste lørdag var jeg i Europas største kalkmine, nu tilgængelig for besøg som Wieliczka og derefter så jeg på en reklamefilm på deres hjemmeside om kalkgruben (bemærk minut 02:28):

http://www.monsted-kalkgruber.dk/en

Prutning

Dette er også en plage i bytransporten. De gør det virkelig rutinemæssigt. I pubs, når de allerede er drukket som spænding, der lugter tit som i et latrin. Det hørte jeg fra en veninde, der arbejdede i Waxies, en smuk pige i øvrigt. Hun fik sandsynligvis masser af drikkepenge, men kunne ikke blive ved, på grund af over-fulde fyre, der kommer efter midnat og prutter i stolene, side om side (det var hendes ord). Den situation, der fik bægeret til at løbe fyldt og skete for mig var som følger: jeg sidder i toget på vej hjem, måske 2 minutter til afgang, og overfor mig sidder en fyr, sandsynligvis lige fra arbejde, måske lidt yngre end mig, ser noget på sin iPad, som han holder i hænderne på niveau med sine øjne, ben overskrævs. Og pludselig prutter han højt. I min retning. Uden at hans øjenlåg rører sig. Nul reaktion fra hans side ...

Måske bør det hele ikke komme som en overraskelse for mig… Jeg husker en udgave af magasinet "Samvirke" (farverigt, illustreret og meget oplysende magasin, der fås i Coop-kædens supermarkeder, og som altid har en ledende tema). Denne udgave handlede om afføring. Også om det faktum, at slå en prut er sundt og i overensstemmelse med vores fysiologi … (se billeder ovenpå, fra Samvirke)

Stange tænder

Den første ting, som jeg bemærkede her, og som næsten giver mig lyst til at kaste op (dog ikke nævnt i dette indlæg :)). Det er meget udbredt ved bordet at stange tænderne efter måltider ... med tandstikkere eller bare fingrene. Ved samtidig at gøre hæslige miner og demonstrere mundens tilstand. Det er særligt smertefuldt at kigge på, fordi det sker med venner, når vi er inviteret til middag eller når vi går et sted hen sammen, osv ... Toppen af denne praksis har jeg observeret i det lokale rådhus, hvor jeg var til byrådsmøde, hvor der er adgang for alle. Efter frokosten vendte politikerne tilbage til byrådssalen og en dame, jeg kan ikke huske hvilket parti hun var fra, trak fra sin pung en særlig værktøjskasse og begyndte at grave spiselige rester med forskellige instrumenter, mens hun sad overfor publikum! Kimek, da jeg spurgte ham, hvorfor hun dog gjorde sådan, svarede roligt, at det handler om tændernes hygiejne. Nååå, støtter det jeg også! Men hvorfor foran min næse?! Er der ikke et badeværelse og et spejl og måske er en tandbørste bedre til det?

Endelig som dessert, især for Jagienka, ekshibitionisme.

Jeg tæller ikke tidligere præsenterede fakta om deres juvenilia, ungdomsfester, fordi det er sådan en ungdommelig drift at rulle i mudderet, bade i søen, o.l. Men med min veninde Jagienka havde vi sådan et eventyr i den smukke by Ribe - vi går på hovedgaden ved siden af de mest interessante seværdigheder og en lille flod og på bænken sidder der en ældre mand i en meget korte shorts. Det fangede vores opmærksomhed, fordi det skete i midten af april, endnu ikke i fuld sommer. Oh og fordi disse shorts var så korte, at hele udstyr stak ud af dem, kort sagt, det hvilende på bænken. Og min veninde, lidenskabeligt forelsket i Hamlets land kiggede på mig chokeret og sagde: ''Jeg troede ikke, at der var ekshibitionister her! " Nå, for at omskrive en slutning af en film - intet er perfekt!


Thursday, April 3 2014

Do it for Denmark, czyli co tutaj interesuje (albo nie) tubylca

Duńczycy dziwią mnie nieustannie swym pojmowaniem świata. Obserwuję z ciekawością do czego przywiązują wielką wagę, a do czego całkiem małą. Ich know-how jest zupełnie inne od polskiego i czasem zachodzę w głowę, dlaczego nie wiedzą jak rozwiązać wcale nie duże problemy. Albo jak wymyślą coś fajnego, to dlaczego mają to w nosie...

Na przykład konfliktem na Ukrainie przejmowali się mało. W telewizji relacji stamtąd nie było w ogóle, łączyli się tylko z jakimiś dziennikarzami czy pracującymi tam Duńczykami na skajpie. Relacje na publicznych kanałach DR1 czy DR2 były tylko w czasie wiadomości, i to niekoniecznie jako pierwsze. Gdybyśmy mieli jakiś kanał z wiadomościami nonstop, pewnie byłoby lepiej, za to siedziałam cały czas na polskich stronach internetowych, żeby być na bieżąco. W komentarzach pojawiały się stwierdzenia, że to przecież 1000 km stąd, że to lokalny konflikt. Czary goryczy dolał wpis koleżanki znajomego Duńczyka na jego fejsbuku. Otóż jak ustawił sobie flagę ukraińską jako zdjęcie profilowe, owa koleżanka skomentowała to podekscytowana: Ojej, ale fajnie! Masz dziewczynę Szwedkę? Tylko tyle kojarzy się Duńczykom jak zobaczą żółto-niebieski motyw.

Ostatni od wojny w byłej Jugosławii konflikt militarny w Europie nie zrobił na nich zbytniego wrażenia, za to pewne biuro podróży przejęło się bardzo kondycją dzietności w kraju Hamleta i wymyślili śmieszną kampanię reklamową podróży do atrakcyjnych miast europejskich, żeby tę sytuację poprawić:

http://do-it-for-denmark.dk/

Ponieważ ostatnich kilkanaście dni spędziłam w Poznaniu i Berlinie o tejże kampanii dowiedziałam się od Bratta, zorientowanego w globalnych sprawach turystycznych. O ironio, powiadomił mnie, jak już od dwóch dni siedziałam z powrotem tu, nawet Kim nie uważał za stosowne, żeby mi podetknąć pod nos to, o czym rozpisywały się wszystkie gazety w Europie:

http://www.theguardian.com/world/shortcuts/2014/mar/30/sun-sex-baby-package-holiday-danes-denmark

Przyznał wprawdzie, że czytał artykuł o nowej kampanii Spies Travel, ale reklamy na youtubie nie widział:

http://epn.dk/brancher/turisme/ferie/ECE6593894/dansk-sex-kampagne-har-pirret-den-internationale-presse/

Reklamę obejrzeliśmy więc razem po rekomendacji Bratta, spłakaliśmy się ze śmiechu (głównie Kim) i zaczęliśmy szukać artykułów w internecie o kampanii 'Do it for Denmark'. No i rzeczywiście więcej takowych znalazłam w nie-duńskich gazetach. No, czy oni naprawdę nie są dziwni?

Friday, February 14 2014

Marius must die czyli awantura w kopenhaskim zoo

Choć sympatyczna żyrafa Marius została zabita w niedzielę, nadal o sprawie głośno (dla tych, którzy nic nie wiedzą - choć to trudne w dzisiejszych czasach - artykuł na ten temat po angielsku:

http://www.theguardian.com/world/2014/feb/09/marius-giraffe-killed-copenhagen-zoo-protests )

Dyrektor kopenhaskiego zoo tłumaczy w mediach krajowych i zagranicznych swoją decyzję (http://www.b.dk/nationalt/hoer-zoos-direktoer-give-tv-vaert-svar-paa-tiltale-om-giraffen-marius - wideo po angielsku), gazety drukuja komentarze znanych i nieznanych, na fejsbuku tez toczy sie zażarta dyskusja o Mariusu we wszystkich możliwych językach. Wczoraj tamże Iwona zadała pytanie o co właściwie w tym wszystkim chodzi, bo ona nie ma jak niektórych informacji zweryfikować i w ogóle. No więc ja mam, bo jestem w samym oku cyklonu i obawiam się, że niektóre rzeczy wynikają czy są ugruntowane w sztywnych cechach i zachowaniu Duńczyków. Weźmy pierwszą rzecz - termin egzekucji. W Danii wszelkie wydarzenia, urodziny, rocznice, itepe, planuje się tygodnie, miesiące wstecz, zaprasza sie wtedy gości i ustala plan uroczystości, itd. Dyrektor zoo (oraz ogólnie Duńczycy w komentarzach medialnych) mówi, że zabicia żyrafy nie dało się przesunąć albo odwołać, bo była przecież zaplanowana. Serio. A za tym przecież stoi praca wielu ludzi. Poza tym, na co zwracają uwagę przeciwnicy zabicia zwierzaka, dyrektor zaplanował akcję na koniec 6 tygodnia, a wiadomo, że w Danii to początek tygodniowych ferii zimowych. Najwyraźniej była to atrakcja na ferie, jaką były też urodziny tejże żyrafy, czy też jej pierwsze pojawienie się na wybiegu. Tak się przyciąga gawiedź do zoo, proszę państwa. No i odpowiadam Iwonie - tak, na ćwiartowaniu żyrafy były dzieci, widziałam to w wiadomościach. Większość była dorosłych, ale były też dzieci i to w wieku wczesnej podstawówki (pytanie do znajomych z dziećmi - wzięlibyście je na takie show?). Tak, niektóre odwracały się i płakały. W końcu było widać, że to miła żyrafa była… Zapytałam męża, co o tym sądzi i jak większość ludzi tutaj powiedział, że to bardzo dobrze dla dzieci, bo zobaczyły ciekawe rzeczy, np. jak wygląda serce takiego zwierzęcia, dowiedziały się wiele o procesie pompowania krwi do głowy żyrafy (ileś tam metra w górę), zobaczyły jak inne drapieżniki jedzą kawałki Mariusa i mogły zadawać pytania. Podobno ta część trwała aż 3 godziny, czyli sukces. Wyczytałam też gdzieś, że akurat w tym zoo była to pierwsza zabita żyrafa, więc zainteresowanie było duże.


Druga rzecz - zasadność zabicia Mariusa. Przecież eksperci (np. z EAZA) powiedzieli, że tak trzeba zrobić. Bo Marius miał nieodpowiednie geny. Bo nie można go krzyżować dalej. To wszystko dlatego, żeby następne żyrafy miały bardziej wymieszane DNA, itp, itd. W Danii wiara w nieomyślność ekspertów i autorytetów jest przeogromna. I wierzy im się, bo się znają. To naprawdę bardzo zdyscyplinowany naród, chętnie przyporządkowujący się wszelkim regułom. Tym bardziej mi smutno, jak przeczytałam, że podobno krakowskie zoo juz w zeszłym roku chciało pozyskać żyrafę z kopenhaskiego zoo do nowej żyrafiarni. Dokładnie tego gatunku co Marius, dokładnie w tym wieku - do kawalerskiego stada, czyli bez możliwości krzyżowania: http://www.wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,15443569,Dyrektor_zoo_w_Krakowie__Dunczycy_nie_mowia_prawdy.html

No cóż, domyślam się, co by niektórzy na to powiedzieli: dyrektor zoo w Kopenhadze nie kłamie, bo tu ludzie nie kłamią, poza tym jak mówi, że żadne inne zoo nie chciało, nie ma warunków, nie jest w tym samym systemie hodowlanym, to no chyba wie, co mówi, bo jest dyrektorem i już!

I na koniec jeszcze garść komentarzy duńskich: wielkie mi halo zabicie żyrafy, jak się codziennie zabija świnie, krowy, kurczaki itp., to nikt nie protestuje, to normalna kolej rzeczy, dobrze, że dzieci się o tym szybko dowiedzą, przekonają jak wygląda łańcuch pokarmowy. Poza tym w innych ogrodach zoologicznych też tak się robi.

No cóż, może zatem żyrafę trzeba było żywą wrzucić na pożarcie lwom, przecież tak jest na sawannie…

Może zacząć organizować szkolne wycieczki do rzeźni. Przecież to prawdziwe życie, niech się dzieciaki dowiedzą i zobaczą jak miła świnka albo cielaczek zmieniają się w kotleta.

Może pokazywać w szkole filmy i zdjęcia z aborcji (tu Kim zaprotestował, nie, nie z aborcji, to zabijanie, w zoo nie pokazano zabijania, tylko ćwiartowanie), więc pozostanę jedynie przy szczątkach płodów - przecież takie jest życie, to się zdarza….

I na koniec jeszcze taka mała dygresja Bratta, że w ogóle cała sprawa przypomina mu 'Białą wstążkę' Michaela Haneke. Starannie zaplanowane naukowe widowisko. I że dzieci otrzymały bardzo ważną lekcję, nie tylko pierwszą lekcję zabijania. Że oto w zoo, które jest więzieniem i uzależnieniem od człowieka, można trzymać fajne zwierzaki, podziwiać je, przychodzić odwiedzać, ale jak nie pasują do planu, nie trzymają się w określonych normach, można je po prostu zlikwidować. Strzałem w łeb. Nie zapominając wcześniej zwierzakowi podać jego ulubionego dania, np. kanapki z ciemnym chlebem. Ciekawe, że tutaj nikt tego nie zauważył.

Z ostatniej chwili: okazuje się, że w innym zoo w Danii, gdzieś tu na Jutlandii jest następna żyrafa, 7-letnia hybryda, też o imieniu Marius, która jest zbędna i czeka ją śmierć: http://politiken.dk/indland/ECE2206890/endnu-en-dansk-giraf-ved-navn-marius-risikerer-aflivning/. Jak mawia Vonnegut: zdarza się…

Ps. A to całkiem niedawno (czyli w kwietniu 2014) znalazłam w internecie, gorzka parodia Giraffe-gate:

http://www.theglobaledition.com/copenhagen-zoo-kills-four-healthy-staff-members-to-make-space-for-new-employees/

Sunday, November 10 2013

Doroczna wizyta z winem w tle czyli mam tak samo jak ty, w Niemczech miasto, a w nim...

Jakoś tak jest, że do kilku świetnych książek poleconych przez Mamę, fajnych filmów i miejsc (osób nawet) trzeba mnie było ciągnąć wołami. Musiałam do nich dojrzeć, oswoić się z tymi peanami na ich temat, zanim się do nich przekonałam. A potem wracałam już do nich kilkakrotnie. Dziś nie będzie o tych książkach, co najpierw musiały odstać swoje na półce, żebym je w końcu otworzyła. Dziś będzie o miejscach.


Nie, Maju, nie o Twoim Berlinie, teraz już moim, z Hackesche Höfe, ale już bez Tacheles, z Köpenick, gdzie brałaś ślub, z najlepszymi budkami z curry wurst, z Potsdamer Platz. Nawet nie o Potsdamie, choć to właśnie ta historia, tam mi kazałaś jechac, a ja jakoś tak to olewałam, aż do czasu jak już w końcu mnie tam zabrałaś, no i teraz moja wizyta w Berlinie bez wypadu do Potsdamu jest zupełnie nie na miejscu...


Hamburg. Jedno z moich dwóch ulubionych niemieckich miast. Miasto Agnieszki. Odkąd tam mieszka, zapraszała mnie. Teraz już nawet nie pamiętam za którym razem w końcu pojechałam (Agnieszkum, Ty pamiętasz?). I wsiąkłam. Tyle ścieżek rowerowych, tyle rowerów (wtedy Dania mi sie nawet nie śniła). Speicherstadt z czerwonymi spichlerzami, mostami nad kanałami, mogłam tam z aparatem chodzić godzinami. Rzeka, z Fischmarkt, na który trzeba iść tradycyjnie w niedzielę z rana, z żurawiami i wielkimi kontenerowcami. Jezioro Alster w centrum miasta, 5 minut od domu Agnieszki, podobno zamarzło w zeszłym roku i wszyscy mieszkańcy na nie weszli. No i w ostatnich latach - fantastyczna dzielnica w budowie - Hafen City. I jeszcze Blankeneese, ile lat musiałaś mi pakować do głowy tę nazwę, żeby w końcu coś zaskoczyło? Hamburg jest dokładnie w pół drogi między Poznaniem a Aarhus. Trzy lata temu miałam tam randkę z Kimem. W październiku, konkretnie w ostatni weekend października.



IMG_1665.JPG


Speicherstadt (1-4)


IMG_1767.JPG



IMG_1760.JPG



IMG_1761.JPG



IMG_1729.JPG


Altona (5-7)


IMG_1728.JPG



IMG_1727.JPG



IMG_1722.JPG


Mundsburg, tu mieszka Agnieszka


Ostatni weekend października, kiedy zmienia się czas na zimowy, odbywaja się w Hamburgu targi wina, o których uprzejmie poinformowała nas Agnieszka Stworzyliśmy taką świecką tradycję, że akurat wtedy tam jesteśmy. W tym roku po raz czwarty. Bilet na dwudniowe targi kosztuje 10 euro, producentów jest ok.60, każdy prezentuje od 5 do 10 win, więc trenujemy uż kilka miesięcy wstecz. Kto zna Kima, wie, że to nie problem. A przy tym Hamburg ma tę denerwującą cechę, że tu zawsze coś się dzieje, zawsze zdążą wybudować coś nowego, np. Hafen City rośnie jak na enerdowskich anabolikach, a jak już się wszędzie było po 10 razy, można jechać do Lubeki albo Lüneburg. I jeszcze jest jedna rzecz ściśle związana z wypadami do Hamburga. Zawsze są za krótkie, zawsze mam niedosyt obcowania z Agnieszką, Fischmarktem, w tym roku z Kasią. I zawsze tęsknię za tym cholernym Hamburgiem, jeszcze tam będąc, sącząc ostatni kieliszek porto na Vinorell.



IMG_1785.jpg



IMG_1779.JPG


Trzy foty z Lüneburga


IMG_1699.JPG



IMG_1713.JPG



IMG_1719.JPG


Hamburg jest w sumie podobny do Bilbao, ma port, plażę, burżujską dzielnicę z widokiem na morze, rzekę, decydującą o charakterze miasta. Zauważyłyście, dziewczyny z 4-osobowego pokoju w Hance, gdzie zawsze była jedna niepasująca osoba, że mimowolnie wylądowałam w bardzo podobnym miejscu?



Tuesday, October 22 2013

Kulturalny weekend, czyli ferie jesienne w Danii

Co za dużo to niezdrowo i nawet mnie nie zdarza się chodzić do muzeum 3 dni pod rząd, ale mus to mus. I to wszystko w pierwszy weekend ferii jesiennych!

Zaczęło się od wernisażu w Aros 11 października pod tytułem 'PAS DE DEUX ROYAL' (tytuł skojarzył mi się natychmiast z Mikusiem),który pokazał artystyczne dokonania duńskiej pary królewskiej, królowej Małgorzaty II i jej męża - księcia Henryka. Nie mówi się NIE, mając takie zaproszenie, nawet jak się nie jest Duńczykiem, czy fanem monarchii. Poza tym fajnie zobaczyć parę królewską i nie tylko, a potem chwalić się wszystkim naokoło, na przykład Jagience, Bo, albo Elwirze.


_MG_9671.jpg

IMG_1563.jpg

_MG_9605.jpg

_MG_9619.jpg

_MG_9623.jpg

_MG_9577.jpg

Książę Fryderyk, który nieudolnie naśladuje Kimusia ze swoim zarostem, wygłosił mowę na cześć swoich rodziców, a oni odczytali jeden z wierszy księcia Henryka - każde w swoim ojczystym języku.


_MG_9654.jpg

_MG_9646.jpg

Co do sztuki uprawianej przez parę królewską, to od razu powiedzieli w wywiadzie telewizyjnym, że rzucają się na żer lwom, więc raczej są świadomi swoich ograniczeń ;) Powiem jedno, na pewno jest warto zobaczyć tę wystawę, bo nie wszystko jest do dupy, jak powiadają złośliwi krytycy z Kopenhagi, zresztą pewnie dlatego, że żadne tamtejsze muzeum nie wpadło na pomysł takiej wystawy. Moim zdaniem królowa zrobiła całkiem fajne ilustracje do 'Władcy pierścieni' w latach 70tych (duńskie wydanie ukazało się wtedy z nimi), akwarele, decoupache i może jeszcze scenografie.


_MG_9712.jpg

IMG_1584.jpg

IMG_1586.jpg

Książę jest za to niezłym rzeźbiarzem, debiutował na Sculpures at the Sea 2009. I jak na Francuza przystało - poetą.


IMG_1582.jpg  

IMG_1581.jpg

_MG_9704.jpg

_MG_9564.jpg

Tak się rozochociliśmy tym wernisażem, że w sobotę 12 października pomknęliśmy pożyczonym od Karoliny samochodem do Silkeborg do muzeum Jorna, bo Kimek chciał obejrzeć wystawę jego prac i Picassa. Tego drugiego każdy zna, ten pierwszy to znany artysta duński. Wystawa pokazała, że rzeczywiście byli bliskimi kumplami i się wzajemnie inspirowali, ewentualnie od siebie ściągali.


_MG_9760.jpg

A oto próbka prac Asgera Jorna:

IMG_1595.JPG

IMG_1594.jpg

IMG_1592.JPG

IMG_1591.jpg

IMG_1589.JPG

IMG_1588.JPG

W niedzielę z kolei stwierdziliśmy, że co se będziemy żałować i poszliśmy do Godsbanen na wernisaż grafik i plakatów lokalnego artysty i komunisty, Thomasa Kruse:


_MG_9908.jpg

IMG_1636.jpg

_MG_9937.jpg

_MG_9958.jpg

_MG_9961.jpg

IMG_1630.jpg

IMG_1628.jpg

IMG_1635.jpg

Pierwsza i ostatnia wystawa jest szczególnie zalecana dla dziwaków uczących się duńskiego, bo można sobie dużo w tym języku poczytać.

I to wszystko na temat muzealnych przygód w tenże weekend. W sobotę po Silkeborg pojechaliśmy do Karoliny na urodziny, gdzie piliśmy, obżeraliśmy się i tańczyliśmy kankana i jezioro łabędzie i graliśmy w kalambury, których kilka haseł przejdzie do historii. Ale to juz, jak mawiał Kipling, całkiem inna historia!

Sunday, September 1 2013

Lato, lato i po lecie jak mawia matka chrzestna przy innej okazji i o czym innym

Lato się kończy, do Danii chyba takie z prawdziwego zdarzenia nie dojdzie nigdy, chodzę do szkoły już cztery tygodnie i wreszcie obrobiłam zdjęcia. Z wakacji. Moja europejska wędrówka trwała trzy tygodnie i jak zwykle objęła ulubione miejsca, takie jak Poznań, albo np. Dubrovnik czy Trogir i odkryła przede mną nowe fajne miejsca, np. Wrocław albo Stari Grad.

Tym razem serwuję głównie zdjęcia - przewodnik po naszej wycieczce i co lepsze odkrycia, tak żeby przyjaciele cudzoziemcy tez mieli trochę radości. Choć pewnie jak wrzucą moje posty na google translator, to dla nich una comedia grande….

1. Berlin

IMG_1276.JPG

Deutsches Historisches Museum (absolutny must jeśli chodzi o berlińskie muzea, mają świetne nowe skrzydło, stałą wystawę, której nie zdążyłam obejrzeć, trzy tymczasowe wystawy, stylową kawiarnię i świetny sklep)

IMG_1273.JPG

IMG_1275.jpg

IMG_1271.JPG

2. Poznań

IMG_1290.JPG

  IMG_1347.JPG

Trafiłam na końcówkę festiwalu Malta, załapałam się na 2 koncerty na placu WOLNO

3. Wrocław. Ma Poznań rację, że ma kompleksy co do Wrocławia. Prawda jest taka, że daleko nam do Wrocka, oj daleko. Super, że miasto wykorzystuje rzekę, zrewitalizowano wyspy na niej, połączono wszystko kładkami. Przyjazne ludziom miasto, chyba strasznie fajne do mieszkania. Żałuję, że nie miał mnie kto przekonać do studiowania tam.

IMG_9635.JPG

IMG_9637.JPG

IMG_9642.JPG

Hala Stulecia. Czad! Świetna ekspozycja w środku na temat budowania hali i Wrocławia tamtych lat.

IMG_9661.JPG

IMG_9675.JPG

IMG_9682.JPG

IMG_9688.JPG

Ostrów Tumski

IMG_9721.JPG

IMG_9725.JPG

Ratusz

IMG_9740.JPG

Uniwersytet

IMG_9746.JPG

IMG_9773.JPG

IMG_9777.JPG

Z wieży uniwersyteckiej

IMG_9784.JPG

IMG_9792.JPG

IMG_9795.JPG

4. Dubrovnik. Probably the most beautiful city in Croatia

IMG_9808.JPG

IMG_9905.JPG

IMG_9917.JPG

IMG_9930.JPG

IMG_9929.JPG

5. Czarnogóra, czyli Kotor (jechać!) i Budva (można sobie darować, za drogi, pełno ruskich na każdym kroku, chaotyczne miasto pretendujące do miana Monte Carlo Bałkanów, koń by się uśmiał!)

IMG_9931.JPG

IMG_9933.JPG

IMG_9936.JPG

IMG_9943.JPG

IMG_9951.JPG

IMG_9971.JPG

Budva podobnie jak Kotor ma urokliwe stare miasto, a obok leży wyspa św.Stefana, która cała jest 5-gwiazdkowym hotelem.

IMG_9953.JPG

6. Rejs promem z Dubrovnika na wyspę Hvar (8-godzinny!)

IMG_9982.JPG

IMG_9983.JPG

IMG_9989.JPG

IMG_9990.JPG

IMG_9992.JPG

IMG_9995.JPG

IMG_9998.JPG

7. Stari Grad na wyspie Hvar (o hotelu było w poprzednim poście)

IMG_0004.JPG

IMG_0058.JPG

IMG_1404.JPG

8. Miasto Hvar

IMG_0010.JPG

IMG_0012.JPG

IMG_0023.JPG

IMG_0042.JPG

IMG_0043.JPG

IMG_0049.JPG

IMG_0053.jpg

IMG_0054.jpg

9. Trogir i okolice (dobre na plażowanie)

IMG_0173.JPG

IMG_0170.jpg

IMG_0184.JPG

IMG_0195.JPG

IMG_0266.JPG

IMG_0269.JPG

IMG_0276.JPG

IMG_0278.JPG

IMG_0284.JPG

IMG_1409.JPG


IMG_1412.JPG

10. Split (czyli głównie Pałac Dioklecjana)

IMG_0200.JPG

IMG_0213.JPG

A potem zapomniałam zmienić ustawienia i foty na zewnątrz mam niebieskawe….

IMG_0214.JPG

IMG_0216.JPG

IMG_0226.JPG

IMG_0230.JPG

Ogólnie spostrzeżenia z wakacji mam takie:

- w Berlinie nadal od cholery rzeczy nie widziałam

- do Wrocławia muszę jeszcze wrócić

- w przyszłym roku w Poznaniu chcę być na Malcie albo Transatlantyku, bo dopiero wtedy to jest zajebiste miasto, a połowy ludzi akurat wtedy nie ma, więc jest luz w centrum. No i kontenery są. I w ogóle!

- Chorwację nadal kocham, nadal chcę tam jeździć i język taki swojski, może się go zacznę uczyć, jak Iwona czeskiego, ale moja noga tam już nie postanie w sezonie, czyli lipcu i sierpniu, bo za gorąco, za dużo kochanych rodaków (w Polsce mam ich w nadmiarze, co za dużo, to niezdrowo!), za wysokie ceny, za pełne knajpy i, co najważniejsze, nie ma wtedy fig!!!!!

Tuesday, August 6 2013

Powrót do przeszłości czyli przypadki pewnego hotelu latem 2013

Zanim będzie o hotelu, tym hotelu, bo to on dodał nieoczekiwanego kolorytu wakacjom, słów kilka o moich wakacjach, chyba po raz ostatni ograniczonych szkołą. Teraz to już jedyną barierą będzie brak pracy i kasy, heheheee. Zaczęły się w Poznaniu u kresu festiwalu Malta. Załapałam się jedynie na koncert Dyjaka na placu Wolno (potem jeszcze na Moritza czy cos w tym stylu). Plac Wolności wreszcie świetnie wykorzystany przy okazji letniego festiwalu, mam nadzieję, że miasto zobaczyło, że w zasadzie cały czas powinien być udostępniany mieszkańcom, ale to chyba temat na inny post… Szlag mnie oczywiście trafiał, że Malta mi przeszła obok nosa, teraz mi przechodzi, czy raczej przepływa Transatlantyk, w ogóle jak byłam w Polsce uciekł mi jeszcze Aarhus Jazz Festival. Czyli lato straconych festiwali, kurde… Czas w Poznaniu przebiegł jak szalony między spotkaniami z przyjaciółmi, wizytach u nich, grilu przy basenie u Wesołego, imprezach Basilium, wizycie w Kaliszu, chodzeniu po mieście. Zawsze tego czasu tam za mało, zawsze mam niedosyt. Z Kimem zwiedziłam Wrocław. Nie znałam tego miasta, choć to miasto studenckie Mamy, bardzo się zmieniło od jej studiów, jak bardzo - tego niestety się nie dowiem, ale zrobiło na mnie wrażenie, zawsze rzeka przepływająca przez duże miasto daje mu szczególny, niepowtarzalny charakter. Taki jest Berlin, Londyn, Bilbao - które lubię szczególnie i w mniejszej skali - Bydgoszcz, Kalisz albo Aarhus. Po Poznaniu przyszedł czas na wypad do ciepłych krajów i polecieliśmy do Chorwacji, bo to kraj, gdzie mogłabym jeździć co roku. Na początku był Dubrovnik. Wspaniały ze swoimi murami naokoło starego miasta, wąskimi uliczkami z donicami pełnymi kwiatów, nad którymi suszy się pranie, portowymi knajpkami z rybami i owocami morza i widokami na przepiękny Adriatyk. Trochę mniej wspaniały jest właśnie w sezonie, z tysiącami turystów przyjeżdżającymi na jedniodniowe wycieczki, mało starającą się obsługą gastronomiczną i zawyżonymi cenami. Stare miasto mogliśmy podziwiać z naszego apartamentu na wzgórzu, po tym jak się tam wdrapaliśmy po 250 stopniach… Pojechaliśmy stamtąd na jeden dzień do Czarnogóry, najdroższego kraju na Bałkanach, które mimo, że nie jest w UE, używa euro jako swojej waluty. Moim zdaniem, bardzo to na rękę bogatym Rosjanom, którzy mają w tym maleńkim kraju swoje firmy i pokupowali sobie luksusowe rezydencje w Budvie, zwaną Monte Carlo Bałkanów. Budva to właśnie drogi kurort, gdzie łatwiej znaleźć na ulicy sklep Diora niż zwykły supermarket. Rosyjski jest wszechobecny, knajpy wieszają menu po rosyjsku - dla rusofilów raj! Bardziej mi przypadł do gustu malutki Kotor, ze starym miastem wpisanym na listę UNESCO, z cztero-kilometrowymi murami, które biegną z miasta na wysoką górę, no i pięknymi widokami na góry i morze jednocześnie. Z Dubrovnika to zaledwie godzina samochodem, więc warto! Następnym przystankiem była wyspa Hvar, popłynęliśmy tam promem i już po 8 godzinach byliśmy w najstarszym mieście w Chorwacji, zwanym Stari Grad i dokładnie tak wyglądającym. To nasz faworyt wakacji w Chorwacji, małe miasteczko, gdzie wszędzie można dojść pieszo, z przyjaznymi knajpkami, ładną promenadą w porcie, targiem w centrum, no i normalnymi cenami. Jedyną dziwną rzeczą, której tam doświadczyliśmy był nasz hotel. Ten hotel.

Ale zanim będzie o hotelu, muszę powiedzieć o pocztówce, bo ona mi się skojarzyła z tym hotelem, już na samym początku. To była kartka, którą dostaliśmy od Dominiki ponad 30 lat temu. Kartka było z jakiegoś demoludu, chyba z Bułgarii, nietypowo kolorowa, z ładnymi zdjęciami, no po prostu zachodnia, choć tak naprawdę wschodnia. Nieporadnym charakterem pisma Domka nas informowała (mnie i Bratta), że na śniadanie jest bufet i można jeść tyle, ile się chce. No a poza tym morze ciepłe. I pewnie jeszcze były inne ciekawe fakty, ale kto to dziś pamięta. W każdym razie, w tym hotelu też był bufet. I masa innych rzeczy, które wskazywały na to, że jest to hotel z poprzedniej epoki. Epoki tej kartki od Domki. Hotel nazywa się Arkada i leży dokładnie naprzeciwko przystanku promu Jadrolinia. Czyli jak się stoi przed targiem w Starim Gradzie twarzą do morza, najdalej po lewej stronie mamy prom, a najdalej z prawej strony - hotel Arkada. Wygląda on pięknie z promu. Albo z miasta.


IMG_0150.JPG

Nawet jak się pod nim stoi i widzi się basen na zewnątrz, to wciąż jest nieźle.

IMG_0078.JPG

IMG_0075.JPG

Dopiero w lobby robi się dziwnie. A w pokoju robi się słabo (możliwe, że od braku powietrza, bo nie ma klimy). Lobby jest całe w ciemno-brązowej boazerii i meblach oraz kasetonach i kubikach sufitowych z tego samego drewna.


_MG_7620.jpg


_MG_7639.jpg

Schody szerokie, marmurowe. Posadzka też. Przestrzenie i przepych z lat 70-tych. W windzie dywan, nowy był pewnie 10 lat temu. Na 4 piętrze korytarze już wąskie i duszne. Wreszcie pokój. W zasadzie mieści tylko dwu-osobowe łóżko. Po bokach małe stoliki, jedno krzesło i telewizor tuż pod sufitem (wifi już tylko w sferze marzeń). W korytarzu na 3 kroki - szafa, na oko trzydziestoletnia. Ciężkie, brązowe zasłony, nie wiadomo kiedy prane. Koc w kratę na łóżku. Z lat 80-tych, prany może już w XXI wieku. W łazience spłuczka na sznurek,


_MG_7949.jpg

płytki raczej z obecnego wieku. Wielkim plusem jest balkon z widokiem na morze i port promowy, drzwi otwierają się na pół długości pokoju, więc mamy dopływ powietrza.


_MG_7611.jpg

Drugim wielkim plusem jest brak insektów. Jak zobaczyłam pokój, byłam przekonana, że są… Trzecim plusem jest plaża, gdzie można snorkelować zaraz przy hotelu i, jeśli ktoś lubi - basen ze słoną wodą przy hotelu.


_MG_7644.jpg

Pokój z widokiem na morze, to oferta Delux, 3/4 pokoi miało widok na inne strony świata (hotel ma wewnętrzne, olbrzymie, kwadratowe patio z pawiami - ???), my dostaliśmy dodatkowo upgrade w postaci nie tylko śniadań, ale i kolacji. Ponieważ akurat była pora kolacji, poszliśmy na zwiady. W drodze do stołówki znależliśmy jeszcze salę tv z poprzedniej epoki,


_MG_7627.jpg

następne lobby z kanapami i na końcu była wreszcie stołówka. Ogromna, część stolików na tarasie. Kolacja w formie bufetu nie wyglądała nawet źle. Jakieś mięso, ryby w panierce, ziemniaki, surówki, może nie za bardzo apetycznie-wyglądające, ale za to dużo różnych rzeczy, plus ciasta, owoce. Niestety nie byliśmy głodni, bo jedliśmy na promie. Poza tym była dopiero 18.30 i wciąż było gorąco. Kolacji nie jedliśmy tam ani razu, bo nas po prostu nie było w hotelu między 18.30 a 20.30. Najbardziej nas ucieszyła kartka przy wejściu do stołówki, że nie wolno wynosić jedzenia ze stołówki (inaczej trzeba za nie zapłacić) i była osoba, która tego pilnowała. Zaobserwowaliśmy to na śniadaniu następnego dnia. Niestety ze śniadaniem było gorzej, niż z kolacją. Nie było warzyw, np. pomidorów albo ogórków, kawa była zbożowa (Kim stwierdził: Dziwna ta kawa, pewnie pierwszy raz w życiu pił kawę zbożową!), a reszta, np. parówki, jajecznica, itepe, były po prostu niezjadliwe. Tak więc, zrezygnowaliśmy też ze śniadań. Ostatnią rzeczą, wartą wspomnienia jest sprzątanie, czyli pokojówki. Mają one plan, albo grafik i idą chyba pokój po pokoju, niezależnie, czy ktoś w nim jest. Nie pomaga nawet info na klamce 'Do not disturb'. Walą w drzwi i mówią, że chcą posprzątać pokój. Np. o godzinie ósmej rano. Na travel advisor w jednym komentarzu ktoś napisał, że nie sprzątają w ogóle, to się chyba teraz za bardzo wzięły. Choć z technicznego punktu widzenia, nadal nie sprzątają, bo o tej ósmej wzięłam tylko od nich ręczniki na zmianę, co mi będą się szwędać po pokoju, jak Kim jeszcze śpi! Tak, czy siak, najlepiej omijać ten hotel z daleka, w Starim Gradzie jest mnóstwo apartamentów i można coś znaleźć nawet bez uprzedniego bukowania….

Po wyspie Hvar czekał nas jeszcze trzeci przystanek, w Trogirze, takim Dubrovniku w wersji micro, mieliśmy tam świetny pokój, byliśmy jego pierwszymi użytkownikami, z widokiem na stare miasto z wielkiego tarasu. Z Trogiru udaliśmy się na wycieczki do Splitu (pałac Dioklecjana!) i na wyspę Ciovo na plażę. Relacja fotograficzna z opisami z tych wszystkich miejsc w następnym poście, bo po opowieściach o komunistycznym hotelu, nie mam na resztę na razie siły!

- page 1 of 8